Bez kategorii

apocalyptic love

Pomiędzy pracą a ścieraniem kurzy. Między porannymi korkami, a pomidorami krojonymi na sałatkę. Pomiędzy myciem naczyń, a zebraniami. Między tymi wszystkimi punktami, które łączą się w linię prostą codzienności. Pomiędzy zdarzeniami, które w gruncie rzeczy mają taką samą formę i składają się na nasze życie, zdarzają się takie chwile, które nadają mu smaku, czynią wyjątkowym. Wszystko to, co wychodzi poza ramy prozy życia. Te chwile, o których śpiewał Riedel.
Ta chwila, gdy rozbrzmiewają dźwięki muzyki, która niesie. Kiedy wiesz, że właśnie tu i teraz, spełnia się twoje największe, muzyczne marzenie. Jedno z tych, które leżało w pudełku z adnotacją: this will never happen. A jednak dzieje się. I od tego momentu jeszcze bardziej wierzę we frazes, że wszystko jest możliwe, że wszystko może się zdarzyć. Bo przecież zdarzyło się tak wiele. Wciąż się zdarza i zdarzać będzie.

Oszalałam jakąś dobę przed. Oszczędzę opisów, jak owe szaleństwo wyglądało, powiem jedynie, że wyjątkowo cierpliwych ludzi mam wokół siebie.
Teraz mam depresję pokoncertową. Tym większą, że spełniły się moje wszystkie muzyczne marzenia. Tak naprawdę, nie martwię się tym, aż tak bardzo. Przecież człowiek to wiecznie nienażarte zwierze, które wciąż chce więcej, mocniej, dalej. Na pewno, coś przyjdzie. Choć teraz twierdzę, że żadne inne nie będzie miało takiej siły rażenia, jak to. Bo cóż może się równać z tym, że:

14 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *