Bez kategorii

chyba

We wczesnej jesieni lubię jej niezdecydowanie w delikatnej mgle kładącej się o zmierzchu na polach, jednym czerwonym liściem w zdziwionej, zielonej koronie, poranną wilgocią na asfalcie. To, jak rozsiada się subtelnie, w tym momencie przejścia, mgliście, miękko, nieśmiało. Lubię to jej nieposkładanie. Lubię ten bezczas i ciągłość niejednorodnych miejsc w podróży z szeleszczącą gazetą na siedzeniu pasażera, dobrą muzyką w głośnikach i czystą przyjemnością z jazdy. Lubię prowadzić samochód wczesną jesienią, gdy już szarzeje, przez wioski pachnące przypaloną zupą. Lubię przecinać lekko szosą zżółciałe łąki, świeżo zaorane pola, nad którymi na kablach wysokiego napięcia siedzą ptaki tak blisko siebie, jak grzyby do zasuszenia nanizane na sznurek.
Połączenie wczesnej jesieni i gór działa na mnie najlepiej. A jeszcze lepiej niż najlepiej, gdy moim krokom na szlaku wtórują kroki, które rozpoznam w ciemną noc. 
Najlepsze utwory WGB przy kawie pod lipami, dwa fotele przy drodze, w tym jeden dla psa. Sunący w dół sznur motocykli, łomot serca w skroniach i taki tyci podjazd. Zielony dach jednego z ulubionych schronisk, tłuszcz na pierogach, menażki i niezbędniki, Pink Floyd a potem ta piosenka Hey‘a słuchana wielokrotnie aż do zerwania taśmy w kasecie równo 20 [sic!] lat temu. Czekolada Studencka rozpływa się na języku, koty spragnione dotyku dłoni łaszą się do nóg i ten widok, jak kropka nad i o tym, że jest zwyczajnie pięknie w każdej (nie)zwykłej chwili. 

Budziki nie dzwonią mi na czas i wciąż nie zmyłam górskiego błota z butów
Nadal śnię o Wzgórzu Marty odmieniając Kurze Wzgórze przez przypadki między jednym przewróceniem się z boku na bok a drugim. 

6 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *