into the great wide open
Nie czułam się inna. Nikt też nie kazał mi się zmieniać, nikt nie mówił, że inne dzieci to… Szanowano moje granice, moją przestrzeń, więc rozwijałam się w poczuciu, że każdy może być takim, jakim jest.
Druga strona jest też taka, że nigdy się nie wychylałam. No może tylko wtedy, gdy ktoś niesłusznie oskarżył K. o zburzenie zamku z klocków. I wtedy, gdy dwie najpopularniejsze dziewczynki w grupie dokuczały A. lub gdy nauczyciel wyrzucił Ł. z klasy, kompletnie bez sensu. I jeszcze w paru innych sprawach. Jedynie niesprawiedliwość miała (i nadal ma) tę moc, by uczynić mój głos silnym i wypchnąć mnie przed szereg.
Potem świat stał się trochę większy niż moje mieszkanie, podwórko i szkolna sala.
Było trochę więcej ludzi niż rodzina i koleżanki od zawsze.
Było trochę zdarzeń, gdy wymagano ode mnie czegoś, co do mnie nie pasowało. I byłam jeszcze bardziej z boku. Zazwyczaj było mi z tym dobrze, ale czasami myślałam, że inni to… i pytałam, dlaczego i ja tak nie umiem? I myślałam, że to mega proste udzielić odpowiedzi przed całą klasą, skoro tylko ja wiedziałam, jaka jest. Ogłosić, tym których znam, że piszę i robię zdjęcia, skoro anonimowi mi ludzie tak bardzo to doceniają (nigdy nie przestanę być Wam za to wdzięczna). Powiedzieć, co myślę. Nie zgodzić się z nurtem, z którym płyną inni. Wrzucić kilkanaście nic nie mówiących zdjęć na FB, oznaczyć się w kilkunastu miejscach, w których bywam i wyrażać swoje zdanie, tylko dlatego, że je mam. Kupić tę czerwoną marynarkę, przez którą będą się gapić, bo przecież ja zawsze ubieram się na czarno (zwłaszcza wtedy, gdy na biało).
No i nie, nie jest mega proste.
Bo głos więźnie w gardle i jest zbyt cichy. Bo kiepska jestem w konfrontacjach, bo nigdy nie uczono mnie, że swoje racje się udowadnia, raczej, że każdy ma swoją i że to spoko, że zawsze można się wymienić jakimś poglądem, myślą, wiedzą i że można się nie zgodzić i żyć dalej w peace and love i jak mawiał Dylan McKay żyć i dać żyć innym. Bo wrzucenie głupiego zdjęcia może i jest proste, ale jakoś tak cholernie gniecie, bo nie jest moje i pociąga za sobą sznurki interpretacji zahaczające o katastrofizm. Bo gubię się, gdy słyszę: o, czerwona marynarka. Bo jestem typem osoby, którą dziwi zderzenie własnych myśli z rzeczywistością. Bo jestem rozproszona w kilkunastu swoich wewnętrznych światach. Bo śnię warszawskie podwórka, które tak naprawdę są hawańskimi studniami, małymi i wąskimi, obwieszonymi roślinami. Śnię opuszczone, najwyższe dachy miast, z których widzę, jak budują most, na którym już stoją ogromne lunety na widok, którego nie ma. I zawsze, gdy się budzę, to myślę, że jest to prawda. Bo mniej chętnie pracuję z ludźmi, którzy piszą niedbałe i niegramatyczne maile. Bo większość sytuacji, w których znajduję się każdego dnia, sprawia mi wewnętrzny ból, co wiążę mi język i zastyga ciałem.
Bo jestem nieśmiałym, wątpiącym w siebie introwertykiem.
Co jest niezwykle pięknym ale jednocześnie niezwykle upierdliwym i kompletnie nieżyciowym połączeniem.
W swoim niedostosowaniu, niezrozumieniu zamykałam się jeszcze bardziej. Stworzyłam swój bezpieczny świat z tymi, co przy mnie ramię w ramię. Tak, aby nic z tego, co na zewnątrz nie mogło nas dosięgnąć.
A w międzyczasie było mi niezmiernie ciężko. Bo najbardziej pechowe jest to, że jestem uważana, za duszę towarzystwa. I jestem tą, która skleja ludzi. Między towarzyszeniem i klejeniem odchorowywałam wieczorami i dosłownie kuliłam się rano pod kołdrą. Płakałam po kątach i krzyczałam cała w środku. Na jednym z warsztatów w Utrechcie, gdy myślałam, że już nie dam rady, ktoś podrzucił mi tytuł Ciszej proszę. Nie zdążyłam jeszcze wypakować walizki po powrocie, a już pobiegłam kupić tę książkę. I poczułam się lepiej. Przez jeden cały piękny rok, czułam się lepiej. Nie myślałam, już, że inni to…
Przypomniałam sobie to piękno, tę przestrzeń, ten spokój, które we mnie zawsze były i polubiłam się na nowo. Każdy jednak wie, że kij ma dwa końce i tak samo było w tym przypadku. Bo gdy przypomniałam sobie, że bycie wycofanym to nic złego, gdy uwierzyłam, że nie muszę się do niczego zmuszać, że mogę pozostać w swojej strefie komfortu, to zaczęłam dziczeć jeszcze bardziej z każdą szansą którą przepuściłam między palcami. Bo strefa komfortu bywa jak toksyczny znajomy, o czym pisałam tu. Moje wyzwolenie stało się granicą.
Nawet nie wiedziałam, że tak bardzo mocno można się ścisnąć samemu w sobie. Ze wszystkich strachów najstraszniejszy jest ten przed życiem i sobą samym. Pomyślałam, że potrzeba mi wyluzować, a że nie bardzo miałam pomysł na to jak, to zapytałam Google. Tam wyskoczyło mi jak poluzować kaczkę, co z kolei skojarzyło mi się z Julie i Julia i chyba tylko dlatego poszłam na film. I choć Manchester by the Sea jest najsmutniejszym filmem, jaki widziałam, to napisy końcowe pachniały nadzieją. Pomogło. To prawda, że Google ma rację.
Kiedyś ktoś powiedział mi, że szczęściarze to ci, których dopuszczam do siebie, bo otwieram im oczy na wszechświat.
A ja myślę, że mam szczęście do ludzi, że trafiam na tych, którzy też otwierają mi na coś oczy i głowę.
Dzisiaj muszę otworzyć oczy na złoty środek. Wybrać z introwersji to, co najcenniejsze, pracować nad tym, co najsłabsze.
Dzisiaj muszę zdecydować, czy stchórzyć, czy złapać byka za rogi. I choć odpowiedź wydaje się być łatwa, to wcale nie jest.
Jak zawsze boję się przegapić ten moment, tę cienką granicę pomiędzy byciem za bardzo i zbyt mało. Być w sam raz. Problem jest taki, że nawet gdy lekko uchylam lufcik swojego wnętrza, to już wydaje mi się, że jestem już za.
Podobno moje I am mnie na przedramieniu świadczy o pewności siebie. Może podświadomie chciałam to przywołać. A może tak po prostu wyszło.
Wychyliłam się, bo w pewien wtorek postanowiłam być odważna. I okazało się, że nie bolało.
Obierz kierunek i się go trzymaj, póki niesie spełnienie. Otwórz się i chłoń. Dawaj i bądź.
Wiecie, że spokój jest moją bronią, tarczą i oddechem?
Ja przez ostatnie lata nie wiedziałam.
18 komentarzy
Anonimowy
Myślę, ze mieć w Tobie przyjaciela, to jeden z najpiękniejszych prezentów od życia:) Zaraz tuż po M. i daleko przed każdym dobrym dniem i odkrywającą na nowo rzeczywistość myślą.
tempo
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Anonimowy
Dodatkowo wierzę, że jeśli zaczynamy nową przygodę w środowisku wspierającym, mamy w sobie odwagę by robić to, co kochamy.
Zaskoczyło mnie, że złapałam się na myśli, że Twoje posty pojawiają się częściej:) Sprawdziłam, rzeczywiście pojawiają się częściej.
Dziękuję:)
Anonimowy
Wiesz co? Jest już po 5, jaśnieje. I mimo, że wciąż nie mogę zasnąć, to kiedy nadejdzie dzień, nie będę chciał wstać, umyć zębów, zamknąć za sobą drzwi mieszkania. Jeszcze jeden dzień spędzony w ramach dyplomatycznego protokołu codzienności i oszaleję. Ludzie w nim to takie maszyny, które osiągneły zdolność rozwiązania Testu Turinga. Tak czasem czuję. Kiedy jest się złożonym z tęsknot za tym co proste, znaczące, za życiem po prostu, to łatwo dostrzega się jego przejawy, choćby nawet skrywane. W ten sposób Cię znalazłem.
To co piszesz, gdzieś toksycznie się we mnie rozlewa. Może dlatego, że te słowa po części mogły by być moje. Gdybym tylko umiał je spisać, tak jak Ty potrafiłaś.
Ciekawi mnie tylko jedno – Czego Ty właściwie chcesz? Czego tak naprawdę nie masz?
Kasia serendipity
Dziękuję 🙂 Ale to tylko potwierdza, że mam szczęście do ludzi 🙂
Kasia serendipity
a szkoda…
Kasia serendipity
Ja chyba tej odwagi jeszcze nie mam, aczkolwiek na pewno jestem bardziej odważna z każdym dniem.
Staram się zachować jakiś rytm, cieszę się, że nie tylko mnie on cieszy 🙂
Kasia serendipity
Ja po 5 nie mogę się dobudzić, a raczej nadal chcę udawać, że śpię, bo w gruncie rzeczy wolałabym nie wychodzić na zewnątrz.
Czytam Twoje słowa już któryś raz z kolei i jednocześnie wiem i nie wiem. Rozumiem tęsknotę za tym, co proste, naturalne i jednocześnie nadal uparcie wierzę, że nie ma tych póz, gier… a może po prostu uparcie tego szukam i dostrzegam w najmniej oczywistych miejscach. I choć zawsze to dobrze wiedzieć, że ten potok słów mógłby też należeć do kogoś innego, to ta toksyczność trochę niepokoi.
Czego chcę? Czego nie mam? Na pierwszy rzut oka wewnętrznej pewności i wiary w siebie. Ale coraz częściej myślę, że jestem tym typem niespokojnej duszy, która cięgle będzie czegoś szukać i nigdy nie znajdzie.
Dziękuję 🙂
Anonimowy
ten komentarz jest poniżej (Anonimowy15 marca 2017 00:06), tylko zwyczajnie technologia mnie pokonała. Chciałam przechytrzyć system i zmienić podpis. Zostawiłam brzydki ślad w postaci "Ten komentarz został usunięty przez autora".
Anonimowy
Niepokój, to jest właśnie to słowo. Ty mnie niepokoisz. Jak nowy rozbitek na wyspie, która na morzu zgiełku należała do tej pory tylko do mnie. A jednocześnie intrygujesz. Bo inne łódki zwykły omijać te wody. Ale jeśli potrzebujesz tego przekleństwa, żeby być tą piekną i niespokojną duszą…
Ja też jestem szafą grającą. Tyle, że ja odgrywam teraz taką piosenkę:
https://www.youtube.com/watch?v=xKcbYUwmmlE
Kasia serendipity
I jak bardzo namieszam Ci teraz w głowie, gdy napiszę, że wiem? 😀 (dla uspokojenia dodam, że dowiedziałam się już po opublikowaniu swojej odpowiedzi ;))
Kasia serendipity
Czy tego potrzebuję? Nie wiem. Ale to przekleństwo pozwala mi iść do przodu każdego dnia. Nie jestem groźna, jeśli to jakieś pocieszenie.
I przyznam, że to pierwszy raz wysłuchałam do końca ich utworu. Zdecydowanie przemawia do mnie warstwa wizualna.
Anonimowy
Ja też nie powiem żebym słuchał ich pasjami, ale jak różne sa emocje, tak różne muszą być formy ich wyrazu. Te zawarte w tekście wyrażone są tu po mistrzowsku.
Świetlicki zapytany dlaczego zdecydował się napisać kryminał, powiedział że niewielkie są szanse, żeby mógl się jeszcze kiedyś zakochać. Ale zamordować mógłby. Nie wiem dlaczego to zapamiętałem, widać jest mi jakoś bliskie. W duszy chce mi się wyć i krzyczeć. No, tak. A w moim domu królują Beatlesi. Uczę córkę ich słuchać. Skąd inąd ulubieców i Kasi, i Toma Pettego. To mnie kompromituje nawet jako mordercę…
Chyba też po raz setny założę sobie bloga i nie będę Ci tu śmiecił nocami. Dobrej mocy.
Kasia serendipity
W większości muzycznych historii początkiem byli Beatlesi, a każdy (nawet ten z niecnymi zamiarami) ma swoje muzyczno-filmowe guilty pleasures (choć nie sądzę, aby można było powiedzieć tak o Beatlesach, aczkolwiek czuję intencję). Mnie mój tata też uczył, ale chyba coś po drodze nie wyszło.
Daj znać, jak założysz, będę czytać 🙂 I dziękuję za te nocne komentarze 🙂
Anonimowy
Nie, nie można tak powiedzieć. Chodzi o to, że kiedy masz ochotę krzyczeć, to granie piosenek Beatlesów jawi się iście piekielnym pomysłem. No, może covery Slipknota nagrane w hołdzie Beatlesom byłyby bardziej okrutne. Darem dziecka jest to, że mogę ich słuchać mimo wszystko. Ba, wydaje mi się, że odkrywam w nich patenty, których kiedyś nie zauważałem. Wobec dziecka, jakaś wewnętrzna siła nakazuje przedstawiać świat lepszym, niż go postrzegam. To jest dar odkrywania i nazywania najlepszych z rzeczy na nowo. Tylko bardziej świadomie niż za pierwszym razem. Bez tego, to wiesz… 'paint it black' 🙂
Z blogami miałem wielokrotny problem dlatego, że było to ujście dla rzeczy, o których w życiu się nie mówi. A skoro tak, to nie mogłem pisać ich jawnie. Szpital psychiatryczny w mojej głowie – to był kurs, w którym dryfowały wszystkie próby niezakotwiczone w rzeczywistości, od której musiałem się odżegnać w imię usankcjonowanego społecznie rozdwojenia jaźni. Podejrzewałem, że wszystkich coś napędza, jak mną targa. Że musi istnieć coś więcej niż to, co na codzień. Cześć, wymienimy się Excelami? I istniało. Poznałem w ten sposób wiele wariatek. Im lepiej funkcjonował szpitalny biznes, tym bardziej był sztuczny, nie mój i trudniej było mi wysiedzieć w jego murach. W blogu nie można siebie samego przemilczeć, bo wychodzi z tego efektowny pustostan. No, chyba że nie ma o czym mówić, to wtedy można wrzucać fotki jedzenia. Jedyny jaki ja mogę pisać dzisiaj, to taki którego czytelnikiem jest mój pies. Cholernie zazdroszczę spójności i odwagi, która pozwoliła Ci stworzyć miejsce z własną twarzą.
Kasia serendipity
Zrozumiałam, tylko nieumiejętnie to opisałam. Ale to prawda, bycie mamą, to od samego początku było odkrywanie znanego świata na nowo i bardziej intensywnie i jakby z właściwym zrozumieniem. I to rzeczywiście jest nieustanne szukanie dobra, a z czarnego koloru to najlepsze są włosy, sukienki i kawa 😉
Zawsze powtarzam, że granica między odwagą a głupotą jest wyjątkowo cienka i płynna 😉 Moja twarz jest tu stosunkowo niedawno i to po 13 latach prowadzenia bloga (ciągle tego samego, choć na innych stronach), a i tak staram się to wymazać z pamięci, bo gdy raz na jakiś czas sobie uświadomię, że jest imię, twarz i mail, to zaczynam wpadać w panikę i mam nieodpartą chęć zaciągnięcia kotary. Ale jednak tego nie robię, bo – choć jeszcze nie wiem, czemu – to coś wewnętrznie powiedziało mi, że tak ma właśnie być. A ja temu, co wewnątrz wierzę, często bezgranicznie i na wyrost.
Podoba mi się to o spójności. Czasem myślę, że zjadam swój ogon i wciąż wracam w to samo miejsce. Ale przynajmniej jest to autentyczne.
Anonimowy
Bo to Twoje miejsce:)
Wiesz co? Nocą w moim domu często słychać Sonic Youth. Słychać ich i teraz. To taka magia przynosząca ukojenie od wielu już lat. Bo magia to ich rzecz, coś dla nich charakterystycznego i niezbywalnego. Jeśli kiedyś coś jeszcze nagrają, ja wiem co to będzie – zupełnie zwyczajna płyta jednego z najbardziej uznanych, innowacyjnych i eksperymentujących zespołów w historii. I będzie świetna. Wierność sobie nie jest zła.
Kasia serendipity
A ja ich zupełnie nie znam. Kojarzę teledysk z kotem i to, że bardzo lubił ich Kurt Cobain. Chyba nigdy ich nie słyszałam. Może to dobry czas, aby się zapoznać 🙂 Ja nocami na nowo odkrywam Fleetwood Mac.