little earthquakes
Domino jest całkiem fajne. Zwłaszcza, jak ma się dużo klocków, które można rozłożyć na ogromnej powierzchni. A jak się patrzy na taki układ z lotu ptaka, to już w ogóle jest świetne. Fajnie jest też widzieć, jak każdy z klocków składa się, napędzając wijące się, pieczołowicie układane spirale i równa całą konstrukcję z podłożem.
Wbrew pozorom to nie takie proste. I nie chodzi tylko o to, by w odpowiedniej odległości ustawić kolejne klocki. Chodzi też o ten niezwykle ważny moment, gdy pstryknięciem palca wprawiasz konstrukcję w ruch. Bo to nie sztuka, aby walnąć z całej siły, by wszystko rozleciało się idealnie. Nie, nie. Chodzi o to, by każdy kolejny klocek trafił w odpowiedni punkt, z odpowiednim natężeniem.
Efekt domina znam całkiem nieźle. Jeśli zaczyna się walić w jednej dziedzinie życia, to wiadomo, że za chwilę poleci wszystko w pozostałych. Tak przynajmniej było do tej pory.
Bo, mimo iż zrównanie wszystkiego z ziemią jest bardzo spektakularne, to jednak krótkotrwałe i mniej zabawne. O wiele fajniej jest fundować lekkie tąpnięcia zamiast destrukcyjnego trzęsienia ziemi. Lekko wybijać z rytmu, w najmniej spodziewanym momencie, ale nie na tyle, by tracić równowagę. Po lekkim zachwianiu, które objawia się zimnym potem na czole, dobrze jest dać chwilę (nie za długą, rzecz jasna) na to, by móc utrzymać pion. Utrzymanie pionu nie może oczywiście trwać zbyt długo, najlepiej tyle, ile potrzeba na przywrócenie normalnego tętna, potrzeby bezpieczeństwa i uwierzenia w złudną myśl, że już jest dobrze. Po wykonanych kilku pewnych kroków, znów należy zachwiać, ale nie za mocno, bo jak się spadnie, to wtedy koniec zabawy. A gdy spełni się te wszystkie warunki, to można się tak bawić, bawić i bawić…
Stopień i stężenie dziwactwa, jakie ostatnio mam okazję obserwować, przekroczył już wszystkie normy wszystkiego, co jakiekolwiek normy posiada. Zwłaszcza przyzwoitości. Co rusz coś mnie dźga, z każdej możliwej strony, naruszając tkankę poczucia normalności. Oczywiście na tyle mocno, by choć ukuło i zachwiało wszystkim, co pewne i na tyle słabo, bym przypadkiem nie spadła.
Owe dziwactwo przybiera różne formy. Od przedziwnych dokumentów lądujących na moim biurku nie wiadomo skąd i dlaczego, po polecenia uczestniczenia w zebraniu dyrektorów wymieszanych z poleceniami wpisania danych z wizytówek do excella i wyczyszczenia modelu ekologicznego domu zaraz po przeprowadzeniu niezwykle uprzejmej korespondencji z asystentką guru globalnego ocieplenia. Od propozycji wydania moich tworów, po sąsiada, który z uporem maniaka układa mi na przedniej szybie samochodu deski, gałęzie, ogórki, rozgotowany ryż i namoczone płatki owsiane. Od kota, który wyłysiał nagle i symetrycznie z obu stron, po informacje, że u każdego znów jest coś i to coś przerasta wszystkie inne cosie, co były do tej pory. Od sytuacji, w które wchodzisz z poczuciem, że przynajmniej tu będzie normalnie, z których wychodzisz ze zdziwieniem, że normalnie nie było wcale.
Wyżera to wszystko powoli i nieodczuwalnie, systematycznie, jak kornik wierci w środku kręte korytarze, a potem wyskakuje wprost przed twoją rozdziawioną gębą z pudełka z okrzykiem: mamy cię!
Bo to dziwactwo atakuje zawsze wtedy, gdy się go nie spodziewasz i kompletnie nie masz ani głowy ani czasu się nim zajmować. Jak wtedy, gdy w środku nocy jedziesz z rozdygotanym sercem do najbliższej apteki i czytasz, że remanent, a jak chcesz znów odpalić samochód, to okazuje się, że w przeciągu minuty padł akumulator. Jak wtedy, gdy wpadasz do kogoś na chwilę, coś zostawić i znajdujesz go leżącego na dywanie, który niegdyś był bordowy. Jak wtedy, gdy siądziesz wreszcie na tyłku, weźmiesz głęboki wdech i zadzwoni telefon, bo u kogoś innego efekt domina także szaleje i znów trzeba biec. Jak wtedy, gdy budząc się rano masz przeczucie, że dziś jest dobry dzień, a zaraz potem, gdy zaczynasz w to wierzyć, ktoś przesyła ci erratę do tego dnia: przepraszamy za usterki, twój dzień będzie z dupy wyjęty. Bo, gdy już myślisz, że wszystkie klocki domina runęły, to okazuje się, że nieeeeeee… w promocji dostajesz jeszcze dwa opakowania domina, które właśnie już ruszyło przed siebie.
A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że taki stan rzeczy zwyczajnie przestał mnie dziwić.
W swym stanie pogodnej rezygnacji, znoszę wszystko dzielnie z uśmiechem i akceptacją.
Bo ja zawsze wolałam puzzle.
6 komentarzy
lewkonia
Rozmoczone płatki? Deski? Ogórki? Co to za świr?
A co do domina, cały czas oglądam się za siebie, czy na mnie nie pędzi jakieś, bo nigdy nie jest tak źle (durnowato i świrowato) żeby nie mogło być gorzej. Trzeba być zawsze w pogotowiu. I cegła na łeb w drewnianym kościele nieraz spaść potrafi znienacka. Więc jak jest w miarę dobrze, to mam niespokojne sny i coś mnie w tyłek kłuje. niepokój jakiś.Doszło do tego, że nieraz ulgę sprawia mi lekkie zamieszanie życiowe, jakaś mała destrukcja, bo wierzę, że mnie wtedy większa ominie, szukając innej, zadowolonej z siebie ofiary. takie czary-mary.
Ale żeby płatki i ogórki? I "trup" na dywanie. Nieee, normalnym ludziom się takie rzeczy nie zdarzają, Kaśka!
Katie
Dobre te czary-mary. Świr jest Francuzem, tyle udało mi się ustalić. W drugim samochodzie też padł akumulator – to z nowości. No nie, normalna to ja nie jestem. Ale jak mogę, skoro te ogórki, ryż i płatki?
paczucha
Moje właśnie runęły, nadszedł czas na budowę nowego.
lewkonia
Aaaa, to będzie chyba taka francuska love:)
Katie
Na śmierć i życie 😉 Nie odpuszczę
Katie
Niech się długo buduje i nie wali.