lo que más
Wstaję trochę później i wyjątkowo rano wchodzę pod prysznic. Zakładam na siebie trochę mniej warstw niż wczoraj i lżejsze buty. Śniadanie jest dłuższe niż zwykle a kawa o wiele mocniejsza. Wychodzę do pracy, słońce rozlewa się na ulicach. Jest ósma rano, temperatura powietrza 20 stopni Celsjusza. Idę chodnikiem wzdłuż linii palm obwieszonych daktylami. Jestem w Walencji. I jest mi niewyobrażalnie dobrze.
Piękno tego miasta nie mieści mi się w kadrach, smak pistacjowej tarty nie mieści mi się w mym rozumieniu słowa pyszne. I choć te cztery dni to jeden wielki small talk na wysokim obcasie, to uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Delektuję się smakami, paelli we wszystkich możliwych wariacjach, owoców i deserów. Delektuję się widokami, zapachem cytrusów we wdychanym powietrzu. I nawet, gdy idę jedną z najbardziej ruchliwych ulic miasta, to i tak słyszę śpiew ptaków ukrytych w palmach. Pod gołym niebem, współprowadzę międzynarodowy warsztat w ogrodzie botanicznym, gdzie jak nieobyci przybysze z obcej planety jednocześnie wykrzykujemy: Patrz! Banany na drzewie! W otoczeniu kilkunastu kotów, w tym najbrzydszego kot świata o gabarytach małej świnki, wysyłam swój introwertyzm na palmę i wbrew zakodowanej w genach polskości, bezczelnie cieszę się życia.
Idąc miastem zachwycam się palmami ustawionymi w donicach na balkonach i dopiero w okolicach szóstej przecznicy dochodzi do mnie, że to w sumie nic takiego, ot, hiszpański odpowiednik pelargonii. Jem kolację w Mieście Sztuki i Nauki, ląduję w jakimś klubie, gdzie kobieta w burzy czarnych loków i fluorescencyjnym szalu wyśpiewuje jazzowe standardy. Uśmiechnięte twarze znajomych z pracy, żarty sypiące się rękawa. W tym klimacie wszyscy jesteśmy piękniejsi, młodsi i milsi. I świetnie śpiewamy. W korycie dawnej rzeki przerobionej na park siedzę wieczorem na trawie z plastikowym kubkiem w dłoni wypełnionym tanim winem, zagryzam go daktylami i patrzę na ludzi grających w kosza, baseball, piłkę nożną i tych biegających zorganizowanymi grupami. Jest pięknie.
I choć brudno tu na ulicach, choć trochę ciężko porozumieć się tu w innym języku niż hiszpański, choć mój neurotyzm lekko drga na widok hiszpańskiego stylu bycia, choć jestem tu tylko drugi raz i to przez kilka dni, to czuję się tu jak u siebie. Niesamowicie lekko, świeżo, na swoim miejscu.
Na lotnisku wita mnie kochające ramię i 2 stopnie na termometrze. I choć było pięknie, to cieszę się z polskiej złotej i z tego, że znów pachnę swoimi perfumami o pojemności większej niż 100 ml, a nie hotelowym zestawem dla every-travel-mana.
Prócz kilku magnesów, prawdziwego wachlarza i kilkudziesięciu zdjęć niczego, przywiozłam energię, samoświadomość i jakiś taki zdrowy luz.
Nie zmrożą go chłodne poranki, bure deszcze czy inne, zimne dziady listopady. Hola!
12 komentarzy
lewkonia
Ach, te balkony z okiennicami:) Mam ze sto podobnych ujęć :)))
Pasujesz tam :)))
Katie
Na te balkony i te okiennice mogłabym patrzeć godzinami 🙂 Wiem 😉
tanya
Pobyłam tam z Tobą. Zostaję na trochę dłużej.
paczucha
Ajajaj jaka piekna wycieczka:)) Tez bym tam chciala !!!
Katie
Jakaś część mnie nadal tam jest 🙂
Katie
Niby praca, a jednak wycieczka 🙂
espe
po zdrowy luz to nawet na koniec świata warto jechać 🙂
Katie
poszłabym nawet na boso 😉 dobrze, że jesteś 🙂
annajulia
Jakbym tam była z Tobą. Delektuję się, smakuję, podziwiam i cieszę się, bo kilka tak spędzonych dni daje, no właśnie – energię, co na naszą nadchodzącą zimę bardzo się przydaje i ten zdrowy luż… Pewnie.
Cudnie piszesz. Pozdrawiam serdecznie 🙂
Katie
To co? Posiedzisz ze mną jeszcze chwilę w tym parku pod palmami? 🙂
Dziękuję i ściskam 🙂
annajulia.blog.onet.pl
Posiedzę z Tobą, pomilczę, pooddycham palmami…
Katie
Jest dobrze, prawda? 🙂