Bez kategorii

niedokończona jesienna fuga

Znacie to, gdy wychodzicie z domu a za wami ciągnie się jak rozwiązane sznurowadło, uczucie, że o czymś zapomnieliście? Przewijacie w głowie wykonane czynności: wyłączanie żelazka, chowanie telefonu i portfela, wsypywanie karmy do kociej miski, zamykanie drzwi…. prostownica! Nie… to też nie to… Niby wszystko na swoim miejscu, tak jak powinno a jednak coś gniecie i nie daje spokoju.

Ten moment, gdy ktoś w większym gronie zadaje pytanie, na które wiesz, że znasz odpowiedź. Wszyscy obok milczą i to jest ta chwila, gdy możesz błysnąć i masz to gdzieś z tyłu głowy a nawet na czubku języka i nic. Nagle wszystkie słowa, które znasz straciły znaczenie. Otwarte usta i odpowiedź wypadająca ze smartfonu chłopaka siedzącego obok.
Ten natrętny, niedookreślony obraz jak twarz minięta na przejściu dla pieszych, która zdaje się mówić irytująco każdym rysem twarzy skądś mnie znasz ale nie potrafisz jej dopasować do żadnej ze swoich opowieści. 
To nieprzyjemne wiercenie w głowie, gdy już skończyłeś pracę, że jeszcze czegoś brakuje, ale nie można tego określić, nazwać, zobaczyć… I gdyby tak przystanąć na chwilę, skupić myśli, zamknąć oczy i zacisnąć kciuki, to na pewno wyłoni się, jak efemeryczna sylwetka zza mgły i nabierze realne, tak dobrze znane kształty. Ale czas się kurczy i jest kilka zdarzeń przed tobą. No to biegniesz z bagażem niedopiętym na ostatni guzik. 
Coś za mną chodzi, niedopowiedziane, niedookreślone, ale równo odmierzone wskazówką zegara. Jak cień czai się tuż za lewym ramieniem i gdy już myślę, że potrafię to nazwać, gdy już powoli odwracam głowę, to znika z posmakiem nieodgadnionej potrzeby, by wypełnić.

Wypełnić sobą całą te ściany i tę przestrzeń wokół mnie. Garnki aż po kipiące brzegi i półmiski na bogato. Wypełnić sobą to miejsce w łóżku po lewej stronie. Wypełnić sobą słowa w niezapisanych zeszytach i dni w czyichś kalendarzach. Żebym nie rozmazała się w myślach, wspomnieniach i sercach. Wypełnić sobą i treścią każdą chwilę, która już nie wróci. Żeby miała wartość i była dobra. Jakbym była wyliczona co do dni, które są coraz krótsze. Jakby coś było za zakrętem, czego objąć nie mogę. Żebym była wszędzie, namacalna. Żebym miała jakiś wpływ, kontury i barwę. Żebym wniosła jakąś wartość. Upiększam, umilam przestrzeń słonecznikiem, mieczykiem, wrzosem. Kupiłam sobie sitko do parzenia herbaty i się nim bawię, patrząc jak zabarwia się woda. Wypełnić się barwą.

A wokół magia: srebrne lisy wygrzewające się pod służbowym oknem w jesiennym, złotym słońcu. Jakiś podmuch wiatru w moim osobistym żaglu z niespodziewanej strony. Gliniane anioły ulepione m-kową dłonią, które strzegą mnie w chorobie. Ja zaskoczeniem samym dla siebie.

W głośnikach Kazik i Co się z tobą stanie, gdy ci ufać przestanę. Bezwiednie śpiewam tak, jak zawsze i pierwszy raz zadaję sobie pytanie: czy w takim układzie powinno to kogoś w ogóle obchodzić?

Kiedyś nie dotyczyło mnie to wcale. Kiedyś śmiałam się z tego do rozpuku. Teraz czerwona płytka paznokcia i pomarańcz cegły na wardze. Coś co dobrze leży i bransoletka. Robią większą robotę niż doświadczenie i certyfikaty.
Z kogo się śmieję? Z siebie samej się śmieję.
I wypełniam. 

6 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *