
paperback writer
W “Rzeczach ulubionych” Anny Gacek z Katarzyną Bondą pada stwierdzenie, że aby wychodzić ze swoją twórczością (tu w domyśle z pisaniem) do innych (w jakiejkolwiek formie), trzeba jednak mieć w sobie pewność ocierającą się o egocentryzm i przekonanie, że to, z czym przychodzisz, ma wartość, za którą ludzie będą chcieli zapłacić swoim czasem, zainteresowaniem, czy pieniędzmi.
Z drugiej strony czytam tekst profesora Krzysztofa J. Schmidta o nadmiarze twórczości codziennej, jej wytworach, w których myśl, kontekst, wartość, pokora zastąpione są powierzchownością, banałem, niedopracowaniem, kiczem. Ich ocenie brak natomiast rzetelności i narzędzi selekcji, co daje ułudę łatwości tworzenia i błędne wyobrażenie o jakości własnego warsztatu.
Czy przy łatwości wpuszczenia swoich wytworów w sieć i szybkiego połechtania ego serduszkiem od tych, którzy zwyczajnie nas lubią, ta pewność siebie rzeczywiście coś znaczy?
Mogę się chować za pseudonimami, niby nic nie znaczącymi zdaniami w social mediach, kilkudziesięcioma dokumentami bez tytułu i zapisanymi zeszytami.
Mogę też różowieć na twarzy, gdy ktoś wspomni o moim pisaniu z zawstydzenia bądź i złości, że nie pisze się gładko, tak jak się chciało.
Mogę podkreślać swoją niepewność i wątpliwość w szyk stawianych przeze mnie zdań, ale nie mogę zaprzeczyć, że gdzieś tam w środku wierzę i wiem, że ma to głębię i sens, z której inni wyłowią coś dla siebie.
Bo to, co się we mnie pali, każe mi przekładać moje pisanie, na czas, który mi zabiera, na prąd, który czerpie laptop, na słowa, którymi dzielę się z przyjaciółmi, na frustrację, że nie mogę ukończyć sceny i na przebłyski, które w nocy nie pozwalają spać.
Ale przed tym wszystkim było lato, więc na kostce wiązałam sznurek z muszlami i chodziłam brzegiem morza, pozwalając, aby wiatr plątał moje włosy w więcej niż 4 kierunki świata. Miałam słone wargi i byłam delikatniejsza. Potem chowałam się w gęstych górskich lasach i zbierałam fakty, które urealnią moją fikcję.
A teraz jest już jesień, która prosi się o pisanie. Rozpycha łokciami między obieraniem dyni na zupę, spacerem po kasztany i pracą we własnej firmie. Jakże niezwykle łatwo jest je zepchnąć na margines dni i przykryć pozornie sensownymi czynnościami.
Czasem do snu ubieram t-shirt, który nosiłam w ciąży z Małą Zo. T-shirt z nadrukiem happiness is inside.
Jeszcze musi trochę podrosnąć, nabrać kształtów i większego znaczenia, by pochwalić się nim na zewnątrz.
Choć czasem myślę, że urosła już tak bardzo, że literki drżą ze strachu przed rozczarowaniem.
fot. @rosiczka1


2 komentarze
Mekot
Ej, czemu tu sie nic nie pisze? Piosenki się skończyły? Kto teraz napisze słowa, których ja nie umiem powiedzieć? Przecież wciąż mamy ogrody pełne piosenek…
This Bouquet – Ani DiFranco
Katie
🙂 Jeszcze chwila.