piosenka pisana nocą
Najtrudniejszy jest ten moment, gdy trzeba rozkleić powieki. Odsunąć kołdrę i postawić bosą stopę na podłodze.
Newralgiczna chwila walki psyche i somy. Logika mówi, że trzeba wstać a ciało, jak z ołowiu uparcie leży dalej. Walczą ze sobą myśli, że to już czas, że trzeba, ale jeszcze tylko chwila, ciiiii… nic się nie stanie…
Najtrudniejszy odcinek od łóżka do kawy i czajnika. Dłużący się czas, gdy trzeba czekać aż zaparzy się stelaż, który później trzeba oblec swoim ja.
Ogarnąć się, rozczesać poplątane sny, zmyć głęboki dotyk poduszki z policzków.
Wyjść w deszcz.
Szpak zjada wszystkie czereśnie. Do spółki z sąsiadem, który o świcie hałasuje wyrzucając puste puszki na swoje puzzle i gniecie je swoim wielkim buciorem, jedna za drugą aż będą cienkie jak naleśnik.
I gdy pokona się te najtrudniejsze, odpali silnik, to potem już jakoś leci.
Chyba, że jest to dzień taki, jak ten. Gdy z każdą kroplą deszczu spływa pozytywna myśl. Jedna za drugą.
Jakby lato się skończyło…
Nadmiar nie wytrzymał pod pokrywką, która spadła z hukiem i wykipiała ze mnie zagotowana frustracja.
Powinnam pójść na kurs lepszego wiązania kokardek, bo myśli wyskoczyły mi słowami, jak z procy.
Przyjęłam wyciągniętą w moją stronę gałązkę oliwną choć wiem, że było to czysto taktyczne zagranie. Za bardzo od gałązki bije fałszywą żółcią. Czemu więc przyjęłam? Bo i ja zaczęłam być strategiem.
Z tego drugiego frontu gałązki się nie doczekam. A całkiem prawdopodobne jest to, że bym jej nie przyjęła.
Czerwce zawsze miały w sobie coś z ostateczności.
Ten miał łagodne, kojące preludium. Płynął niemal niepostrzeżenie lekkim walcem, by w interludium przejść radosną, skoczną polką do niemal ostatniej kartki w kalendarzu.
Na sam koniec przywalił wielkim jazgotem wszystkich instrumentów z orkiestry i doprawił strzałem kilkutonowej rękawicy bokserskiej prosto w twarz.
Idę na nokaut.
Po niektórych informacjach przechodzę coś na kształt wstrząsu anafilaktycznego.
Potem przechodzi. Mogę podnieść się z desek przed wyznaczonym czasem i iść dalej.
Dalej mam jedynie przepaść nad granicą swojej cierpliwości i wytrzymałości.
Zwyczajnie, po ludzku, mam dość.
Zastanawia mnie, czemu ze wszystkich bajkowych postaci jestem dziwaczną hybrydą dzielnej Gerdy, która się nigdy nie poddaje, nieujarzmioną Ronją, która bierze sprawy w swoje ręce i nie zważa na przeciwności losu, cholernego Kopciuszka, który się na nic nie skarży?
Dlaczego nie stałam się hybrydą Sierotki Marysi, jakiejkolwiek księżniczki ratowanej z tarapatów z maślanymi oczyma jelonka Bambi?
Podobno czuję, widzę i wiem więcej niż inni.
Czułam, widziałam, wiedziałam a i tak w głowie mi się nie mieści i wciąż zaskakuje ludzka zawiść, poziom ludzkiej głupoty i stężenia egoizmu w człowieku.
Mówię to z pełną odpowiedzialnością: nie znoszę mieć racji.