pocztówka z wakacji
To były dwa domy, tak zupełnie normalne, a jednocześnie tak bardzo oderwane od rzeczywistości.
Na pierwszy M-ka mówiła: magiczny. To ten, gdzie za barem, poza klatką, siedziała papuga ara krzycząca od czasu do czasu: Ahoj lub papu, a wielki pies o sierści w kolorze chałwy, rozłożony pod ogromnym ekspresem do kawy, machał ogonem, gdy spojrzało się w jego bursztynowe oczy. To był dom, na którego drewnianych podłogach rozłożono pewnie ze 100 latających dywanów z różnych bajek, a niektóre z nich zawieszono na ścianie. To tam na każdej z możliwych powierzchni – nie tylko na regałach – były rozłożone przeróżne gry planszowe i książki o każdej z możliwych tematyk. (Choćby umiłowana przez M-kę Smokologia z próbkami błony ze smoczych skrzydeł lub smoczego pyłu ukrytego na kartach księgi 😉 lub tewydrukowane w różnych językach, jak Przeminęło z wiatrem po niderlandzku, czy Jezioro Bodeńskie Dygata, które znajduje się w każdej przeglądanej przeze mnie biblioteczce wakacyjnej). To był dom, w którym kiedyś była szkoła, a teraz w każdej z dawnych klas stały drewniane łóżka i stoliki nocne przerobione ze starych maszyn do szycia. Dom, w którego olbrzymim ogrodzie z polnym kwiatem, wodnym oczkiem, wiklinowymi koszami i krzesłami powitała nas pierwszego wieczoru podwójna tęcza, tak intensywna, jak żadna inna, którą widziały moje oczy, tak blisko, że można było jej niemal dotknąć. To był dom gdzie późnym wieczorem serwowano sushi własnej roboty, a posiłki jedzono wspólnie przy dużych ławach w sali w kolorze mocnej czerwieni, pachnącej liliami. Gdzie kompot podawano w glinianych dzbanach, a różne rodzaje sera i ryby na tryliard sposobów rozpływały się w ustach.
Na drugi M-ka mówiła: leśny. To ten, który stał pod lasem trzeszczącym, hałasującym spadającym żołędziem, krokami wiewiórek i lisów. To ten, w którym grało się w szachy i czytało legendy. Gdzie walczyło się o papierówki na szarlotkę z szerszeniami i podglądało ważkę składającą jajka. To ten, gdzie śniadanie jadło się pod domem, a huśtawka huśtała najwyżej jak się dało. To ten z chorym kasztanowcem, który zrzucił już na ziemię małe kasztany, ten z niezamieszkałą wciąż budką dla nietoperzy. Ten z obszerną biblioteczką i kuchnią węglową, z ogniskiem palonym tuz pod oknami ten, w którym piło się cydr przy świetle plastikowych gwiazd rozłożonych u stóp.
Dwa domy, które pachniały drewnem i skrzypiały wszystkim. Które grzały i karmiły domowym ciepłem. Które pomogły zwolnić, zatrzymać się, odpocząć i zamarzyć.
Myślę, że to dobrze jest mieć taki dom, gdzie pozytywna energia mieszka w każdym kącie, smakuje każdym kęsem i którą czuć w gestach, uśmiechach, w powietrzu. Dobrze jest mieć takie miejsce, do którego chce się i można wracać na początku wakacyjnie, potem weekendowo, potem coraz częściej, a potem osiąść już niemal na zawsze. Dobrze jest móc zaszyć się w miejscu leśnym, magicznym, choć tak naprawdę nie trzeba go mieć pod lasem czy w górach, nie trzeba go mieć nawet na własność.
Ale… chciałoby się 😉
6 komentarzy
zenobia kartofel
Zdradź, gdzie to jest. Też chcę tam pojechać! 😉
annajulia.blog.onet.pl
Też bym chciała je zobaczyć, może pomieszkać trochę.
Kasiu, to TY? Taka boginka leśna 🙂
Katie
Mogę zdradzić pierwszy, bo drugi jest prywatny 😉 W górach Izerskich szukaj Alchemika 😉
Katie
Można odpocząć i szeroko się uśmiechnąć w takich miejscach. Tak, Kasia, to ja 🙂
paczucha
Takie domy to moje marzenie:)
Katie
Doskonale to rozumiem 🙂