poniedziałek
Stało się. Nie będę zaprzeczać. Wręcz przeciwnie, aby podkreślić rangę tego wydarzenia, rozwieszę serpentyny i nadmucham baloniki. Otóż, nie uwierzycie, ale wreszcie się wyspałam. I to z niedzieli na poniedziałek! Całe nieprzyzwoite siedem godzin! To jak siedem cudów świata i siedem życzeń zmaterializowanych pod postacią twardego, głębokiego snu. Takiego, co regeneruje każdy kawałek ciała, każdą zmiętą emocję i nadpsutą myśl.
Ta noc była czysta. Bez żadnych mar i fałszywego przebudzenia.
Ta noc była czysta. Bez żadnych mar i fałszywego przebudzenia.
Poranek taki jak dawniej, z tych czasów, gdy śmiałam się w głos i umiałam płakać częściej niż dwa razy do roku. Z wtedy, gdy zmysły miałam wyostrzone do granic, a powieki jasno zielone.
Świergot wróbla, tego co pod parapetem uwił sobie gniazdo. Promienie słońca grające na podłodze w berka z cieniami żaluzji i liści brzozy. Zapach skóry M-ki rozgrzanej wakacyjnym słońcem i włosów, w których jeszcze żyje wiejski wiatr, rozłożony w skopanej kołdrze. Niemal pokonałam system podnosząc powieki na minutę przed dźwiękami Burn it down, które zwiastują każdy, nowy dzień.
Nie włączam, jak zawsze, co chwila drzemki, nie przewracam swego znudzonego ciała z boku na bok, jęcząc z głową pod poduszką, że ja nie chcę iść do szkoły i proszę mnie tu zostawić i pozwolić mi gnić w łóżku przez cały dzień. Ewentualnie można donieść pożywienie pod postacią jajecznicy i kakao. Nie zrywam się potem, jak oparzona, o godzinie, o której powinnam już wychodzić, z poczuciem winy, że znów mój cowieczorny plan: jutro na pewno wstanę wcześniej, jutro wstanę zaraz, jak zadzwoni budzik, sprawdza się tylko w świecie idei i wieczornych złudnych nadziei. W życiu realnym wyśmiewam go z pierwszymi dźwiękami Burn it down.
Biegamy na bosaka między kuchnią a łazienką, gubiąc po drodze gumki do włosów i tańcząc co chwila, do piosenek, którymi wita nas ulubione radio. Normalne śniadanie z gazetą w dłoni i z lalką Barbie odgrywającą rolę Królewny Śnieżki na moich kolanach, które wciąż ledwo przykrywają krótkie szorty od piżamy. Nic to, bo czasu jeszcze tyle, że mogłabym pięć razy zmienić koncepcję ubioru, ale przecież idealna na ten dzień spódnica sama uśmiecha się do mnie z szafy. W torebce – jak nigdy – wszystko, co powinno być jest i nawet kluczyki od samochodu nie bawią się ze mną w chowanego. Otwarte okno w samochodzie i nawet nie ma korków po drodze, a światła wciąż uśmiechają się na zielono. I jest jeszcze idealna kawa, która smakuje dobrym dniem.
Wracam do swoich małych rytuałów, gdzieś tam zgubionych w kieracie, zawiązanych w supły czasu i marazmu. Wracam i znów tryskam tą tak dobrze mi znaną energią.
Nawet w poniedziałek.
4 komentarze
paczucha
A ja na odwrót, rozmamłana jakaś jestem ostatnio.
Mysz Polna
To brzmi bardzo dobrze. Nareszcie 🙂 Rytuały są potrzebne 🙂
Katie
Też byłam. Powrót starych, dobrych nawyków wziął mnie w garść 🙂
Katie
Oj tak, są bardzo potrzebne 🙂