run baby run
Coraz częściej mam ochotę wypowiadać się za pomocą równoważników zdań.
Ewentualnie zdaniami z jednym orzeczeniem. I tym minimalizmem oddać wszystko, co we mnie siedzi. Nie, nie oddać, bo to sugeruje, że ktoś miałby te moje myśli wziąć, przepuścić przez siebie, przez pryzmat własnej interpretacji. A ja chcę to z siebie wyrzucić, jak niedopałek papierosa, gdzieś przed siebie, gdzieś obok i nie zawracać sobie tym więcej głowy.
Umówmy się: stwierdzenie, że biegam, jest trochę na wyrost. Bardziej niż na bieganiu skupiam się na tym, by nie wypluć płuc i nie zaplątać w smycze, na których babcie wyprowadzają swoje małe pieski.
W szkole biegałam świetnie. Zwłaszcza na 60 metrów. W sztafetach na 100 też dawałam radę. A potem pewne zawody międzyszkolne, 1,5 kilometra, źle rozgrzane mięśnie, zignorowanie mojego: nie będę startowała, jestem dobra w sprintach, polegnę wytrzymałościowo, perfidne zmuszenie do postawienia stóp przy linii startu, presja reprezentowania szkoły, złość na nauczyciela, czwarte miejsce. I widzisz, mówiłem, że dasz radę, bardzo dobrze. Był chłodny dzień, padał deszcz, nauczyciel zadowolony z siebie aż do obrzydzenia. Nie wiedział, że na odcinku porośniętymi drzewami zaczęłam iść, pozwalając, by wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Miałam to gdzieś. Właśnie wtedy znienawidziłam bieganie i powiedziałam, że nie pobiegnę już nigdy więcej.
A teraz znów staram się biegać. Już nie sprintem, już bez myśli, by jak najszybciej minąć linię mety. Teraz uczę się odpowiednio rozkładać wątłe siły. To o wiele trudniejsze.
Swoją drogą przekłada mi się to na płaszczyznę zawodową. Ostatnio zbyt dużo energii wkładam na samym początku, zbyt wiele biorę na siebie a potem wypalam się i idę i jest mi wszystko jedno.
R. znów nawija mi o liczbach mistrzowskich, co nie do końca jestem w stanie zrozumieć. Cokolwiek miałoby to oznaczać, to jestem liczbą mistrzowską 33. Ergo, jeśli w tym życiu odrobię lekcję, to odrodzę się w przyszłym jako 44, co oznacza koniec mojej ziemskiej drogi, bo więcej liczb już nie ma. Potem będzie tylko stan nirwany. Pomijając fakt, że uważam, że innego życia już nie będzie, że pewnie będę kiblować w tym trzydziesto-trójkowym życiu, to jak dla mnie swój własny stan nirwany osiągnęłam już jakiś czas temu. Bo najczęściej jest mi już wszystko jedno.
Uczę się swojego ciała na nowo. Słucham jego potrzeb. Zdecydowanie lepiej biega mi się nad ranem niż wieczorem. Zresztą, ranem mniejsze prawdopodobieństwo natknięcia się na mężczyzn z butelkami wypełnionymi rozcieńczoną wódką w bramie. Widzę, jak to moje ciało zmienia się przez ten czas, jak zaczyna funkcjonować inaczej. Lżej mi. Zwłaszcza w głowie.
12 komentarzy
Eulalia Eleonorówna
O! Ostatnio przeczytałam w Wielkim internecie wspaniały poradnik dla przyszłego biegacza. Był tak zachęcający, wytłuszczał tyle rozlicznych zalet, które się z bieganiem wiążą i tyle było w nim obietnic cudów, że postanowiłam zacząć. Autor radził, żeby opracować własny system i stać się trenerem samego siebie. Kazał przeplatać bieg marszem. Mój system wyglądał wiec tak: 3 minuty marszu, potem pół minuty biegu – coby nie wypluć sobie płuc. 😉 Ostatecznie biegałam tylko raz. A system zmodyfikowałam po pierwszym odcinku, konkretnie: szłam, kiedy nie miałam żadnych świadków i biegłam uczciwie, natykając się na spacerujących ludzi albo przejeżdżające obok samochody. 😉 Wszyscy moi znajomi uznali, że nie ma sensu się tak męczyć. A mi trochę zabrakło samodyscypliny. Ale teraz, naczytawszy się u Ciebie o bieganiu, znowu mam ochotę zacząć! 😀
Katie
Może trzeba obrać inną strategię i powiedzieć sobie, że idziesz maszerować, a czasami sobie podbiegniesz kawałek, tylko dlatego, że masz taką chęć 😉 Ja też na początku więcej maszerowałam niż biegałam i tylko wtedy, gdy nikogo nie było w pobliżu, bo w swoim egocentryzmie oczywiście uważałam, że ludzie nie mają nic lepszego do roboty, prócz patrzenia na mnie i śmiania się z moich nieudolnych prób biegania. Dalej biegam nieudolnie, ale nie przejmuję się ludźmi, bardziej brakiem kondycji i tym, że kiedyś naprawdę wypluję sobie te płuca, bo biegać nie umiem nadal 😉
paczucha
A ja szykuję się na rower, bo kondycji u mnie brak. Szykuję się jak sójka za morze, o Boże, gdzie te czasy gdy 100 kilometrów w pedałach !!! Biegaj, biegaj.Toż to samo zdrowie.
Mysz Polna
Też kiedyś "zachciało mi się" biegać. Spacerowałam sobie i nagle przyszło mi do głowy – zobaczę czy jestem w stanie przebiec kolejny odcinek. Dobiegłam do domu i zaczęłam biegać codziennie. Nie trwało to długo. Potem przyszły wakacje, wyjazd ze znajomymi, na którym pobiegłam jeszcze ze trzy razy dookoła jeziora i jakos się samo skończyło, tak jak sie samo zaczęło. Od tamtej pory nie biegam. To bylo tak dawno. Polne ścieżki, które wydeptywałam zarosły trawami, a na początku i na końcu mojej stałej trasy wyrosły domy, których strzegą rozszczekane, często doś duże psy. Czasem brakuje mi tego biegania. Myslę, że wiem co Ci ono daje. Ale jakoś nie mogę wrócić.
Ps. Też byłam dobra w sprincie. I też zajęłam 4 miejsce na zbyt długim dystansie. Dałam się wyprzedzić dwóm dziewczynom, bo chciałam juz tylko dobiec do mety. To było jeszcze dawniej. Dziwna jest ta świadomość, że już naprawdę nie jestem dzieckiem 😉
Katie
Rower 🙂 Strasznie długo nie jeździłam. Nie ma Paczuś co się zastanawiać – na rower i to już! 😉
Katie
Kiedyś miewałam takie zrywy, żeby biegać, ale po dwóch dniach zapominałam, że coś takiego jest. Teraz minęły dwa miesiące nieregularnych biegów, nadal się męczę, czasem mi się nie chce, ale daje mi to chyba spokój, którego bardzo potrzebuję.
annajulia
Katie, czytam Ciebie i czytam… uważnie, bardzo, bo bywam tu u Ciebie stale. I – nie wiem, co myśleć, co pisać. Lęk miesza mi się z nadzieją, że już jest ok. A potem znowu… Patrzę na fragment Twojej fotki i pierwsze skojarzenie to – nie uwierzysz – jaka ona podobna do mnie (kiedy byłam pewnie w Twoim wieku). Ja może trochę okrąglejsza w okolicach żuchwy.Ale włosy identyczne. I zauważyłam u Ciebie coś, co kiedyś sama usłyszałam: masz taki smutek wokół ust. Jeśli rozśmieszą Cię moje obawy, skojarzenia, to złóż to na karb takiej mojej swego rodzaju nadwrażliwości graniczącej nieco z infantylizmem. Na szczęście dla przeciwwagi mam bardzo odpowiedzialny i poważny zawód, i ten sprowadza mnie do parteru.
Przytulam serdecznie :*
Katie
Kochana, być może jesteśmy do siebie podobne, nie tylko w jakimś rodzaju emocjonalności, ale także fizycznie? :)Nie śmieszą mnie Twoje słowa, doskonale je rozumiem, podobno uśmiecham się smutno 🙂 To jest takie odwieczne falowanie i spadanie, ale ostatnio chyba tego spadania mniej. To właśnie przez tę nadwrażliwość i infantylizm. Był cięższy czas, ale myślę, że on już za mną. Jest we mnie jakiś rodzaj smutku, taki nadany od urodzenia, ale mimo jego obecności cieszę się tym dobrem, którego wokół mnie jest bardzo sporo. I, jeśli nawet, ustami uśmiecham się smutno, to wewnątrz mnie uśmiech Kota z Chesire
Eulalia Eleonorówna
Mam już strategię. Tylko, że zamieniłam jednak bieganie na rolki. To też fantastyczna zabawa. A najprzyjemniej jeździ się nocą, po pustej już ulicy. 🙂
ps. zobacz:
"podczas biegania wydzielają się endokannabinoidy, naturalne substancje stymulujące i poprawiające nastrój, należące do tej samej grupy związków chemicznych co tetrahydrokannabinol, główna substancja psychoaktywna marihuany".
:>
Nika
Biegnij kobieto biegnij, ale nie uciekaj:)
ps. Jakoś nie mogę znaleźć osłupiającego wyznania w Twym poście… szukam i szukam i nic:)
Katie
Rolki, super sprawa! Też mnie to korci 🙂 Wszystko jasne, po biegu zawsze czuję się, jak na haju jakimś – na przykład widzę swoje płuca szybujące gdzieś nad moją głową 😉
Katie
No, że biegam. Pomiędzy mną a bieganiem nigdy nie było znaku równości 😉