serendipity w sierpniu
Szłyśmy z W czerwonym szlakiem. Słońce mocno paliło, powietrze pachniało zbożem, a ja dzieliłam się swoimi wątpliwościami co do serendipity monthly. Główną obawą, którą się podzieliłam, było to, że pomyślicie, że ja tylko siedzę przed telewizorem, a przecież to nieprawda. Czasami tez przed nim chodzę. I wtedy W powiedziała, że mogę rozbijać to na dwa miesiące i pisać coś w stylu: Kochani! Kompletnie zapomniałam, że w poprzednim miesiącu obejrzałam także… i tu wymienić kilka tytułów.
Zaśmiałam się. Dziś muszę napisać, że ja naprawdę zapomniałam o kilku tytułach. I dlatego nim napiszę o tym, co w sierpniu wspomnę o tym, co jeszcze było w lipcu.
#oglądanie | film
lipiec
Blow
Pamiętam plakat, który wisiał w kinie i to, że bardzo chciałam na ten film pójść. Nie wyszło, ale obiecałam sobie, że go zobaczę i po 18 latach tak też zrobiłam.
Historii George’a Junga nie znam, więc nie wiem, na ile film opowiada o prawdziwych zdarzeniach, ale myślę, że to całkiem dobry film. Nadal lubię Johnny’ego Deppa – mimo fryzury i nadal nie pałam miłością do Penélope Cruz – mimo iż w każdej stylizacji wyglądała świetnie i zagrała dobrze.
Zabójczy rejs
I to zdecydowanie podchodzi pod kategorię guilty pleasure – oglądam wszystkie filmy z Jennifer Aniston. Jest to film niezbyt wysokich lotów, nawiązujący do Morderstwa w Orient Expressie Agaty Christie i jest tam Aniston. I pewnie dlatego nie pamiętałam, że go widziałam.
Twój Vincent
Kiedy w rodzinie rozeszła się wieść o tym, że studiuję historię sztuki, zaczęto mnie obdarowywać albumami z malarstwem Van Gogha. I ja ogólnie rozumiem, bo to jest całkiem normalne skojarzenie, że jak słyszysz sztuka, to myślisz: impresjoniści i Van Gogh, no ale powiedzmy to sobie wprost: tak, jak na historii sztuki się nie maluje, tak samo nie poświęca się tam czasu na naukę o impresjonistach i Van Goghu. A szkoda, bo faktycznie miałabym się z czego uczyć.
Film rzeczywiście fantastycznie zrealizowany i warstwa wizualna naprawdę robi wielkie wrażenie. Trochę pobawiłam się w rozpoznawanie obrazów (w końcu albumy od rodziny na coś się przydały), ale przyznaję, że im bliżej końca tym moje zainteresowanie historią słabło.
A teraz gładko przejdźmy do tego, co było w sierpniu
#oglądam z M-ką
Król Lew
Tak, znowu udało się pójść do kina. Wystarczyło kilka pierwszych taktów i zaczęłam ryczeć. Nie tak jak lew, tylko tak ze wzruszenia. Przyznaję, że sir Elton John porusza moje najtkliwsze struny i rozkłada mnie na łopatki za każdym razem (równie mocno cenię sobie ścieżkę dźwiękową do bajki Droga do Eldorado). Wtedy, w kinie, pomyślałam, że śmierci Mufasy, to ja jednak kolejny raz nie przetrzymam. Zbyt dobrze pamiętam, jak ta scena wstrząsnęła wszystkimi, nawet chłopięcą częścią klasy. Ale tym razem byłam twarda i nie płakałam wcale.
Mój Król Lew to jednak nadal ten z 1994, to Krzysztof Tyniec i tamte emocje. Miło, że Mufasy głosu ponownie użyczył Wiktor Zborowski, ale nie było już tej magii i emocje zupełnie inne (dziwne, gdyby były takie same).
M-ka, która zna obie wersje, nie potrafi wybrać tej lepszej.
Można pytać o sens ponownego kręcenia “Króla lwa”, ale odpowiedź jest chyba aż nazbyt oczywista – pieniądze. Bo zawsze znajdzie się taki ktoś, jak ja, kto z sentymentu kupi bilet i będzie ryczał, choć nie jak lew.
Mary Poppins powraca
Mary Poppins to jedna z książek z dzieciństwa, którą tato czytał mi do snu. Wszystkie części leżą gdzieś w domu rodzinnym, łącznie z tą z pierwszym powojennym tłumaczeniem, gdzie Mary była Agnieszką. Za ten egzemplarz dostałam burę od ojca, gdy podróżując pociągiem zobaczyłam, że siedzący na przeciwko mnie chłopiec ma porysowaną książkę. Moja porysowana nie była, więc czym prędzej chciałam to zmienić (jako dziecko miałam potrzebę dostosowania się do grupy rówieśniczej). Skończyło się ostrą wymianą zdań w przedziale, ze zdaniem: to, że ktoś coś robi, nie znaczy, że ty też musisz. Szczególnie, gdy to do ciebie nie pasuje.
Mary miałam więc ogromny wpływ wychowawczy, bo od tamtego czasu zaczęło mi na dopasowaniu się zależeć jakby mniej. Poza tym do tej pory mam uraz i nic w książkach nie piszę ani nie zaznaczam. I nie jest mi łatwo przyjąć do świadomości faktu, że książka, to po prostu przedmiot, jak każdy inny. I być może przez tą pociągową historię Mary Poppins nie była moim ulubionym bohaterem literackim. Nie ma co ściemniać, ja się jej bałam.
Film zdecydowanie zaskoczył mnie swoją formą, nieoczywistą bajkowością cudownych scen musicalowych. O mojej fascynacji i miłości do musicali pewnie kiedyś napiszę, na razie dodam, że świat byłby łatwiejszym i o wiele przyjemniejszym miejscem, gdybyśmy w chwilach kryzysowych i tych najszczęśliwszych zaczynali tańczyć i śpiewać. Widok Colina Firtha zawsze napawa mnie radością, a Emily Blunt oddała swojej Mary te cechy, które czyniły ją uroczą i irytującą jednocześnie.
Ewa Farna – Skazana na busa
Refleksji nie mam. Sprzątałam.
Homecoming – Film od Beyoncé
Tu z kolei umarłam z nudów, choć domyślam się, że dla fanów Beyoncé to niezła gratka. Do mnie zupełnie nie trafił przekaz. Refleksję mam taką, że bardzo cieszę się, że nie jestem Beyoncé. Po pierwsze dlatego, że obcy jest mi fanatyczny profesjonalizm, a po drugie będzie mi zdecydowanie łatwiej wrócić do pracy po porodzie. Co nie zmienia faktu, że podziwiam jej zapał i pracowitość.
#oglądanie | serial
Na cały głos
Spodziewałam się dobrego serialu, ale to co zobaczyłam przerosło moje oczekiwania. Pierwszy raz nie irytowała mnie Naomi Watts i zaczęłam lubić Rusella Crowe’a (wiem, herezja). Obsada dobrana genialnie. A ja uśmiechałam się widząc w rolach bardzo drugoplanowych aktorów z dziecięcych seriali (Jenna Leigh Green – Sabrina, Barry Watson – 7 niebo). Obecność najcudowniejszego Josha Charlesa cieszy mnie zawsze i wszędzie. Gra aktorska w tym serialu to po prostu mistrzostwo świata. I choć daleka jestem od polecania filmów, seriali czy książek innym osobom, to myślę, że ten serial warto zobaczyć.
Serial przedstawia życie Rogera Ailesa wieloletniego szefa stacji Fox News. I ta świadomość, że historia oparta jest na faktach, jeszcze bardziej potęgowała u mnie odbiór serialu. To też opowieść o tym, że rzeczywiście istnieją ludzie widzący świat rzez pryzmat spiskowych teorii. O tym, jak można manipulować informacją i jaka jest różnica między informowaniem a poinformowaniem. Swoją drogą zastanawiam się, czy nasza rodzima stacja publiczna nie inspirowała się Fox News.
Diagnoza
Uwielbiam, jak w internetach przy reklamach polskich seriali, zwłaszcza tej stacji, pojawia się komentarz: “A kto to w ogóle ogląda?” Wtedy mam ochotę cała na biało siąść przed monitorem i odpisać, że JA.
No bo oglądam. Często na zasadzie, że leci w tle, kiedy sprzątam, czy robię coś nie wymagającego zbytniego myślenia, jak na przykład prasowanie. Ale jednocześnie znad tej pary od żelazka oglądam z taką żarliwą nadzieją i pragnieniem, żeby w końcu powstał taki naprawdę dobry polski serial. I ja tak mocno trzymam kciuki za te seriale i tak ich bronię, nawet do ostatniego odcinka, że aż czasami siebie samej mi żal.
W Diagnozie bałam się, że to będzie znowu kopia Greys Anatomy (Lekarze to serial, o którym nie chcę pamiętać), ale miło się zaskoczyłam. I nawet dałam się parę razy wciągnąć, choć przyznaję, że bardzo często wyłączałam się po kwadransie. Na przykład kompletnie nie wiem, co się działo w sezonie 2. Choć równie dobrze mógł to być też sezon 3. Może dlatego czasami o scenariuszu myślałam w kategorii “w pogoni za logiką”. Nie zmienia to jednak faktu, że obsada serialu była dobra (staję się fanką Adama Woronowicza) i był to ciekawy sposób na promocję miasta.
Opowieść podręcznej
Po pierwsze: to co napiszę, możecie uznać za herezję.
Po drugie: wiem, czym różni się ekranizacja, a nawet adaptacja, od utworu literackiego.
To co mam do powiedzenia o tym serialu to po prostu: nie.
Serial przede wszystkim wskazał mi kolejną cechę, która łączy mnie z moim dziadkiem. Za każdym razem, gdy dziadek oglądał wiadomości, rodzina oglądała dziadka. Po każdej informacji, jak widzowie na kortach tenisowych, odwracaliśmy głowę w stronę dziadka, który zaczynał wykrzykiwać swoje opinie do telewizora. Otóż ja robiłam dokładnie to samo oglądając Podręczną. Wykrzyczałam im w monitor każde niedociągnięcie fabularne, każdy błąd logiczny i każdą zbrodnię na powieści.
Do pierwszego odcinka podchodziłam 4 razy, z czego za 3 udało mi się dotrzeć aż do 5 minuty. 4 podejście odbyło się pół roku później. Przede wszystkim serial mnie nudził. Książkę przeczytałam dość szybko (jak na siebie). Weszłam w tę historię i ten klimat, którego według mnie w serialu nie udało się stworzyć. W tamtym czasie przez Polskę szły czarne marsze, więc historia Atwood nie była dla mnie tylko czystą fikcją. Polubiłam bohaterkę, kibicowałam jej.
O postaci granej przez Moss powiedzieć tego nie mogę, o wiele bardziej ciekawiły mnie postacie grane przez Yvonne Strachovski (ją się zawsze przyjemnie ogląda) i Alexis Bledel (jak dobrze wiedzieć, że jest kimś więcej niż Rory). Nie ujmuję Moss talentu aktorskiego. Zresztą przez pierwsze kilka odcinków podziwiałam, jak mimiką oddaje stany emocjonalne swojej bohaterki. Później wykrzywiona twarz zaczęła po prostu drażnić.
Pierwszy sezon bardzo spłycił odbiór książki, drugi był totalnie bez sensu i zaprzeczał wszystkiemu, co wydarzyło się wcześniej. Trzeci to nagromadzenie patosu, żart z widza, powolne kadry i przemiana bohaterki w najbardziej irytującą postać świata. A najgorsze jest to, że powstanie sezon 4.
To co na plus to zdecydowanie strona wizualna oraz ścieżka dźwiękowa. Szalenie podobała mi się sekwencja scen, której towarzyszyło Cloudbusting Kate Bush, właśnie z powodu piosenki.
Miasto na wzgórzu
Serial obejrzany z miłości do Kevina Bacona. We wszystkich złotych myślach na pytanie o ulubionego aktora wskazywałam właśnie Bacona od czasu, gdy oglądnęłam jako dzieciak Footloose (ok, kilka dni temu obejrzałam go ponownie). Bacon to według mnie jeden z tych aktorów, którego się nie docenia, a który daje z siebie wszystko w każdej roli, jaką gra. Jego postacie zostają na dłużej, są wielowymiarowe i nie przechodzi się wokół nich obojętnie, nawet jeśli są drugoplanowe.
Miasto na wzgórzu opowiada o współpracy skorumpowanego agenta FBI z zastępcą prokuratora. To początek lat 90. Historia toczy się powoli, jest gęsta, z szerokim planem, dobrze zarysowanymi postaciami. I jest Bacon, po prostu fantastyczny.
#czytanie
Życie Zero Waste. Żyj bez śmieci i żyj lepiej – Katarzyna Wągrowska
Z książkami typu poradnik mam przeważnie ten sam problem co ćma z ogniem świecy. Wiem, że to nie jest dobry pomysł, ale myślę sobie: może tym razem uda się oszukać przeznaczenie. Było blisko, ale się nie udało.
Rzeczywiście jest tak, że od dłuższego czasu szukam jakiejś sensownej publikacji o zero waste. Wciąż nie trafiam, bo z jednej strony nie mam aspiracji aby zmieścić wyprodukowane przeze mnie w ciągu roku śmieci do słoika a z drugiej nie bardzo kręci mnie ten cały eko trend.
Te poszukiwania w związane są z obrazkiem, który ponad dekadę temu dał mi sporo do myślenia. To widok mojego własnego kosza na śmieci, który stał przed wiejskim domem, w którym wtedy zamieszkałam. Śmieci wywożono tam raz w miesiącu, natomiast mój kosz już po tygodniu był przepełniony. Wtedy bardzo namacalnie zdałam sobie sprawę z tego, ile produkujemy odpadów. Tym bardziej mnie to dołowało, gdy widziałam, że kosze sąsiadów przepełnione nie są (dopiero później uświadomiłam sobie, że oni po prostu wszystko wrzucali do pieca). Zaczęłam więc ograniczać, bardziej świadomie kupować, po prostu myśleć też o tej sferze życia. I choć zdecydowanie zaczęło być lepiej, to wciąż czułam, że można jeszcze więcej.
Książka Wągrowskiej zapowiadała się obiecująco: dobry merytorycznie początek, kilka naprawdę świetnych rad, przykłady z życia, także tego co nie wyszło a dodatkowo wywiady z osobami, które żyją w myśl zasady zero lub less waste. I po całkiem dobrej części dotyczącej kuchni i łazienki nagle coś się z książką dzieje i wchodzi w ton poradnikowy. Z narracji: choć pokażę ci jak można coś ulepszyć wchodzimy w coś czego po prostu nie znoszę: oczywiście zrobisz jak uważasz, ale JA... No hej, przez ileś stron byłyśmy na tym samym poziomie, a nagle okazuje się, że jednak jestem ta gorsza?
Większość zasad wyniosłam z domu. Choć zapewne i w nawykach babci i mamy nie kryła się ekologia a ekonomia. Są podpowiedzi, z których skorzystam, ale nie jestem typem dziewczyny, która będzie robić sobie puder z mąki ziemniaczanej. Nie uważam, że dzieciom nie są potrzebne zabawki, bo mogą się bawić przedmiotami codziennego użytku (tzn, oczywiście, że świetnie się nimi bawią, ale bez przesady). Natomiast nie wiedziałam, czy mam się śmiać czy płakać, przy argumencie, że lepiej nie mieć psa, bo po psie trzeba sprzątać do foliowych torebek.
I choć nie jest to zła książka, to jednak trochę mnie rozczarowała.
Jak przestałem kochać design – Marcin Wicha
Wichę zacząłam kochać za Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Design tylko utwierdził mnie w tym uczuciu. Uwielbiam to, jak w prostych słowach Wicha potrafi celnie wypunktować rzeczywistość. Jak w niedopowiedzeniach potrafi wypowiedzieć wszystko. Słodko-gorzkie eseje o tym, czym jest i czym nie jest polski design. O tym, jak niską mamy świadomość o roli designu w codzienności. Trochę historii z życia, trochę filozoficznych refleksji, trochę ironii i całe mnóstwo dobrego pióra.
“Ciekawe, że w dyskusji na temat kart wyborczych nie padają słowa projekt, design, layout. Najwyraźniej projektowanie nie ma z tym wydarzeniem nic wspólnego. W Polsce design to sfera ludzkiej działalności polegająca na Rzucaniu Świata na Kolana za Pomocą Dywanika z Filcu Inspirowanego Sztuką Ludową. Widziałem, jak powstają opakowania na chipsy. Obserwowałem, jak powstawał projekt torebki słonych paluszków. Wiem coś o paczkach z gumą do żucia. Dlatego mogę przysiąc, że każdej cebulce, każdemu chrupiącemu plasterkowi bekonu i każdej fali miętowej świeżości poświęca się więcej uwagi niż wzorowi kart do głosowania.”
#słuchanie
W sierpniu przede wszystkim słuchałam archiwalnych audycji radiowych, w których odpłynęłam.
Sweet 90s. Anna Gacek o muzyce lat 90.
Podstawowe pytanie, jakie zadałam sobie trafiając na tą audycję brzmiało: czemu ja na to nie wpadłam? Po chwili zreflektowałam się, że jednak wpadłam, ale nie wpadłam na to, aby pomysł zrealizować. Bo przecież o latach 90. mogłabym opowiadać/pisać godzinami.
Z tego, jaki wpływ na mnie miało wszystko to, co działo się w popkulturze lat 90. zaczęłam sobie zdawać sprawę stosunkowo niedawno. A działo się dużo. Lata 90. to niesamowita mieszanka tak naprawdę wszystkiego – utworów wybitnych, utworów dennych, muzycznej szczerości i idealnie skrojonego produktu. Właśnie w taki sposób opowiada o nich Gacek nie koncentrując się tylko na warstwie muzycznej ale odnosząc się też do filmu, mody, sztuki. Są odcinki bardziej lub mniej porywające (jeszcze nie odsłuchałam wszystkiego), ale odnajduję się w tym, bo gusta muzyczne mamy podobne. Jeśli zobaczycie gdzieś w parku dziewczynę, która tańczy, śpiewa i wygląda, jakby bawiła się w mini playback show, to najprawdopodobniej jestem to ja, bawiąca się w mini playback show podczas słuchania audycji Gacek.
Kamienice – Joanna Mielewczyk
Kursor miga, a ja nie jestem w stanie napisać jednego zdania, o tym, co sądzę o tej audycji. Tych przemyśleń i emocji jest tak wiele, że kotłują się, jak przedszkolaki podekscytowane jakąś zabawą, zdarzeniem. To historie mojego miasta, które przeszło wiele. Historie ludzi, którzy musieli odnaleźć się w tym obcym, poniemieckim planie ulic. To pamięć miejsc oraz ludzi. To w końcu historie o przeszłości, życiu, tożsamości. Trochę też o mnie.
Słucham ze wzruszeniem i oczarowaniem. Odkrywam Wrocław, mimo, że już tak bardzo wiele o nim wiem. Mielewczyk pyta mądrze i czule. A odpowiedzi śmieszą, dają do myślenia, wyciskają łzy.
Temat miasta, mojego miejsca w nim, historii ludzi, którzy byli tu przede mną, psychologii miejsc, pamięci i przenikania się tego, co dawne z tym, co teraz, jest obecny na moim blogu chyba od zawsze. To jedna z tych rzeczy, które pochłaniają mnie bez reszty, o których rozmyślanie nie przekuwa się na produktywność czy konkret, ale sprawia, że czuję wewnętrzne szczęście.
W czasach, gdy książki o Van Goghu leżały gdzieś na najwyższej z półek, w ramach zajęć chodziłam po wrocławskich kamienicach. Z wypiekami na twarzy oglądałam tralki schodów i kolorowe kafle posadzek. Sprawnie czytałam z fasad budynków ich wiek, funkcję, zamożność mieszkańców. Chodziłam o tych wszystkich kamienicach, które teraz biją rekordy popularności w idealnych kontach na Instagramie.
Piosenki
Będą dwie:
- Iggy Pop i jego James Bond. Niesamowicie poprawia mi humor.
- !!!(Chk Chk Chk Serbia Drums) – to zdecydowanie moja melodia tegorocznego lata. I tak, miała być w lipcu, ale i w sierpniu nóżka do niej chodziła.