Bez kategorii

summertime

Sądziłam, że mnie to nie dotyczy. Uważałam, że jestem ponad to, a szczególnie ponad sezonowe depresje i tłumaczenia wszystkiego pogodą. Fakt jest jednak taki, że mimo mojego uwielbienia do czterech pór roku nie służą mi one tak do końca. Niby lubię wszystkie, z lekkim wskazaniem na jesień, ale to jednak lato ma na mnie najlepszy wpływ. Czy może raczej taki wpływ, pod którym być lubię. Bo, jeśli przyjrzeć się wszystkiemu na chłodno to fakty wyglądają tak: problemy nadal są i w większości dotyczą tego samego. A mimo to blakną w słońcu, a ja mam energię, by je zmieniać i pogodę ducha, by przyjmować je ze spokojem. I to wszystko od słońca. Wiem to. 
Od słońca i od zapachu powietrza. Od opuszków palców brudnych od soku z czereśni i od japonek na stopach. Od rytmu miasta i tego specyficznego letniego, miejskiego gwaru. Od sezonowych owoców, które można jeść prosto z krzaka, ogórków upychanych do słoika i od brązowiejącej z każdym dniem skóry. Od ciepłych wieczorów i balkonowego życia. Od smaku zimnego piwa w upalny dzień.
W wakacje jestem trochę odrealniona. Niby chodzę do pracy, ale czuję się tak, jak w te dni, gdy wracałam ze szkoły i nie miałam nic zadane. Niby nadal coś trzeba załatwić, w jakiś miejscach trzeba być, ale wszystko pozbawione jest ostrych krawędzi. Trochę przez to, że M-ka sama ma wakacje, więc chodzimy spać późno, śpimy długo, na śniadanie jemy gofry i placki z owocami a wszystko to po turecku i w koszulach nocnych, po domu biegamy na bosaka w kwiecistych sukienkach, wieczorami wychodzimy na dwór, bo tylko wtedy można oddychać i jemy nieprzyzwoite ilości lodów i cukrowej waty.  Trochę przez to, że pod moim balkonem jest plac zabaw, więc słyszę dziecięcy śmiech, słyszę szum kroków na nawierzchni wysypanej kamykami, słyszę rozmowy sąsiadów siedzących na balkonach i wszystko zbija się w melodię tak dobrze mi znaną z ośrodków wczasowych. I wszystko pachnie i wygląda mi polskimi filmami i serialami kręconymi w upalne lata w stolicy, w latach 70′ i 80′, które oglądałam we własne wakacje na początku lat 90 zeszłego wieku (jak to brzmi!). I trochę sama czuję się jak bohaterka takiego filmu w swoich letnich sukienkach, sandałach i płóciennej torbie z zakupami. Letnio mi. Naturalnie, lekko, tak mojo.
Tę letniość podkreśla stos książek znoszonych do domu, każda z krainą historyczną w tytule. Odmieniam ją przez okładki, strony, przepisy, pejzaże, budowle, nazwiska malarzy, słowniki. Jak co roku. I jak co roku dochodzę do wniosku, że klimat lata mi służy a polska jesienno-zimowa niestety podcina mi skrzydła i chmurnieje myślą. To pewnie tak z wiekiem mi przyszło. I wiem, że za rok też przyniosę stos książek, ale tym razem przewodników, bo już dość marzenia i smakowania Toskanii tutaj. 
Zero oryginalności. Co więcej, coraz częściej wizualizuję sobie, jak rzucam wszystko w cholerę, kupuję chałupę w Toskanii, klnę doprowadzając ją stanu używalności a potem piszę o tym książkę.
No co? 375 książka na ten sam temat na rynku wydawniczym nie robi już większej różnicy 😉
Ciao!

14 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *