rzepak, mamą, macierzyństwo, m-ka, katie_lamassu, serendipity
Blog

sweetest devotion

Maje bardzo łatwo jest kochać. Choćby za zapach bzu i konwalie. Cieplejsze słońce i wydarzenia kulturalne. Za światło, które wypełnia większość dnia i powietrze, które po deszczu jest nieco lżejsze. Za to, że stopy nie marzną już tak bardzo i czasem budzę się w dzień cieńszej sukienki. Ale najbardziej miłuję za ten majowy dzień, który zaczął się równo o północy, choć oficjalne dokumenty kłamią na ten temat.  (Mam w końcu tę siłę i aurę, które wskazówki zegarów, gesty nieznajomych i sztywną papierologię przechwytują na moją stronę). Dzień, w którym po raz pierwszy zostałam mamą.

Kocham więc maj, nie tylko za życie, które przychodzi wraz z wiosną, ale przede wszystkim za to, które 10 lat temu odmieniło cały mój świat i mnie. A imię jego od miłowania. Od 10 lat majówki smakują, mniej lub bardziej udanym, tortem z truskawkami, a ja nie planuję wyjazdów, tylko urodziny. I dobrze mi z tym.

Bycie mamą M-ki, to najwspanialsza przygoda, podróż i lekcja. Nie tylko o niej ale też o sobie. Bycie mamą M-ki, słodkiej dziewczynki, to stosunkowo prosta sprawa. Jak będzie nam szło dalej, jaką będzie nastolatką i jaką będę dla tej nastolatki mamą? Przez 10 lat budowałyśmy razem nasz wspólny świat i bliskość, której zazdroszczą nam inni. Poznawanie i uczenie się M-ki, to moje imponderabilia. I może dzięki temu będzie nam łatwiej, gdy nadejdzie sturm und drang. Kiedy zamykam za nią drzwi, gdy wychodzi do szkoły, gdy wieczorem poprawiam kołdrę i w każdej innej chwili, wiem, że jestem jej ciekawsza coraz bardziej.  Dałam jej dociekliwość i zaciekawienie światem, ponadprzeciętną wrażliwość (nadal nie wiem, czy to dobrze), urodę i bystry dowcip, ale też dzikość i osobność.

Już trochę oddala się do swojego świata, a mi łamie się za nią kawałek serca. I tęsknię tęsknotą nie znaną mi nigdy wcześniej. Ale mimo przekory i uporu, które czasem wystaje z rozczochranych włosów i podartych trampek, jej potrzeby odrębności,  którą tak doskonale rozumiem, wiem, że nasza więź ma się świetnie. Na przykład wtedy, gdy kolega z klasy woła ją na dwór, tylko po to, aby dać kwiatka, a ona jest tym tak przejęta i wzruszona, że biegnie prosto do mnie i wtula się, tak jak kiedyś, gdy sięgała mi trochę ponad kolano i kochała Hello Kitty.

Uczę się więc bycia mamą nastolatki i uczę się bycia mamą dwójki. Czasem myślę, że Mała Zo, wybrała sobie idealny moment na zjawienie się w naszym życiu, by osłodzić mi tę nieuniknioną tęsknotę. Dla niej jestem jeszcze jej całym kosmosem, dla M-ki już jedną z planet. I wszystko to jest naturalnym biegiem spraw.

W tym swoim zakochaniu i zanurzeniu w macierzyństwie marzę czasem o sobie.

O choćby godzinie, gdy mam swoje ciało tylko dla siebie, prywatną przestrzeń, umysł skupiony nie na tym cokomugdzie jak, myśl wypełnioną sobą, ostry kontur dawnych zainteresowań, drugiego człowieka przy kubku herbaty. I tę herbatę ciepłą, pitą w normalnym tempie a nie zimnym duszkiem lub parząc sobie wargi, bo mam pół minuty.

Rzeczywistość nigdy nie jest tym dobrym kadrem widzianym przez kolorowe szkiełko i nigdy nie jest tak smutna, jak kilka zapisanych słów. Realizm jest którąś z warstw, dlatego uszczypnę się czasem, by mieć pewność, że nie stałam się jednowymiarowa. Brak pewności siebie zabija moje pisanie. A pisanie to jedna z tych grubszych warstw.

Ale wystarczy bezzębny uśmiech, jakaś szkolna historia, czytanie im na głos, chwycenie za kosmyk włosów, dłoń w dłoni, prośba o gorącą czekoladę w gorszy czas, zachwyt czymś nowym i to wszystko mija, bo przecież jestem w najlepszym momencie i w odpowiednim miejscu.

I gdy z niejednych ust słyszę, że chciałabym być taką mamą dla swoich dzieci, jak ty, to myślę, że coś w tym jest. Zwłaszcza, gdy mówi to moja własna mama. Bo jeśli każdy z nas ma być naprawdę dobry w jednej rzeczy, to oddałabym to całe moje pisanie, za to by być taką mamą, jakiej potrzebują.

Czasami słyszę, że mogłabym to i tamto, bo mam wiedzę i doświadczenie. I mogłabym się nimi dzielić bardziej lub mniej komercyjnie z innymi. Coraz częściej myślę, że każda inwestycja we mnie, jest tak naprawdę inwestycją w moje córki. Każda lekcja o asertywności, o budowaniu pewności siebie, każda przeczytana książka i każda podróż, każda konfrontacja z czymś nowym i każdy krok ku zero waste, to lekcja, umiejętność, perspektywa dana im.  Bo jeszcze tyle rzeczy chciałabym im pokazać, tak wiele nauczyć, dać tych rzeczy nieuchwytnych, dzięki którym życie będzie bardziej znośne i takie wystarczająco dobre.

Jak nasz majowy, truskawkowy tort.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *