Bez kategorii

the passenger

Zepsuł mi się samochód. Oczywiście nie mógł mi się zepsuć tak zwyczajnie. Lanosidło musiało paść spektakularnie – tuż przy jednym z większych skrzyżowań w mieście, mniej więcej w połowie czteropasmowej jezdni, w godzinach szczytu (to ostatnie zresztą nie ma znaczenia, w tym mieście godziny szczytu są przez cały dzień). W pomoc zaangażowanych było łącznie 9 osób – również telefonicznie – w tym dwóch przemiłych panów policjantów. Praktycznie wszyscy zaczynali swoją pomoc od pytań, które bezpośrednio waliły w moją dumę (aczkolwiek rozumiem, że nie były to pytania złośliwe tylko zupełnie naturalne): Czy mam paliwo? (no raczej, dopiero co wyjechałam ze stacji!), Czy jestem pewna, że zatankowałam właściwe? (okej, to lekko zachwiało moją pewnością siebie, ale paragon ze stacji potwierdził, że niepotrzebnie.). Okazało się, że to, co miesiąc temu wydawało mi się, że powinnam naprawić, rzeczywiście naprawić należało. W efekcie lanosidło powiedziało: Niet! teraz wozić będą mnie, więc przejechaliśmy się lawetą. Najbardziej nieekonomiczna podróż życia mego.
Nie przeczę, trochę to moją rzeczywistością wstrząsnęło. Nie tylko finansową. Mimo iż mieszkam stosunkowo blisko pracy, to dojazd komunikacją miejską mogłabym skwitować dialogiem Ja to, proszę pana, mam bardzo dobre połączenie. Na szczęście mam pociąg, który jedzie całe 7 minut. W związku z tym, jak na razie, odkrywam same plusy niejeżdżenia samochodem. 
Niby wcześniej to wiedziałam, ale nie czułam, jak bardzo samochód, wbrew pozorom, potrafi ograniczyć. Oczywiście, mogę się nim szybko przemieścić w różne miejsca. Oszczędzam czas, gdy muszę załatwić coś w różnych punktach miasta. Mogę się drzeć (czyt. śpiewać) bez skrępowania z grającym radiem. Mogę się drzeć (czyt. drzeć niecenzuralnie) na innych bez konsekwencji. Nie moknę, nie marznę, nikt mi nie wbija plecaka w głowę, zawsze mam miejsce siedzące, nie muszę pamiętać o skasowaniu biletu, nie muszę dostosować się do rozkładów jazdy czy trasy i nie muszę chodzić objuczona jak wielbłąd siatami. Ale, coś za coś…
Jeździć samochodem lubię. Nawet mnie taka jazda odpręża, pod warunkiem że: nie ma żadnych robót drogowych, nie muszę zbyt często zmieniać pasa ruchu, przejeżdżać przez skrzyżowanie bez sygnalizacji świetlnej, szukać miejsca do parkowania, nikt na mnie nie trąbi, nie wyłazi na ulicę z wózkiem pełnym złomu, tudzież nie wylatuje przed maskę mając poroże na łbie. Kiedy coś się takiego dzieje, to jednak mój poziom stresu wzrasta.
A jazda samochodem i bez tego może być bardzo frustrująca. Zwłaszcza, gdy się stoi w korku, a chciałoby się jechać. Zamknięci w swoich mobilnych, blaszanych pudełkach odgrodzeni od reszty świata, czujemy się, jak królowie szosy. Temu z lewej nawymyślamy, na tego z przodu zatrąbimy, złośliwie zajedziemy drogę komuś innemu. Za kółkiem zdolność do tworzenia różnych obraźliwych zwrotów osiąga czasami szczyty kreatywności. Tym bardziej jest to kuszące, bo można całą swą frustrację wykrzyczeć w przednią lub tylną szybę i nikt nam nic nie zrobi. Poza tym, że my sobie robimy, bo ta frustracja zostaje z nami, w naszym blaszanym pudełku. Kierownica daje złudzenie potężnej mocy i ma niesamowitą władzę nad duszą i umysłem ludzkim. Czasem jedyne hamulce, to te pod nogami.
Samochodem ograniczyłam się do jednej trasy i do oglądania tego, co w obrębie szosy. Nie widzę tego, jak zmienia się miasto, nie przystanę, by zapatrzeć się na cokolwiek. Nie usłyszę rozmów w tramwaju, nie poczytam gazety w autobusie. Nie doświadczam pulsu miasta, nie czuję się jego żywą częścią, tylko kimś, kto przemyka przez nie byle szybciej do celu. Ograniczam poruszanie się o własnych siłach, doświadczania rzeczywistości, poczucie bycia aktywną.
A teraz jeżdżę pociągiem i czuję wiatr we włosach i rześkość poranków. Nie czytam gazety, bo w siedem minut zdążę jedynie kupić bilet i oglądnąć krajobraz za oknem. Ale za to jestem bardziej zorganizowana. Nie rozwlekam do granic możliwości poranków, ograniczając wszystkie poranne czynności do niezbędnego minimum. Dyscyplinuje mnie bezwzględny rozkład jazdy. I jestem w pracy o wiele wcześniej i o wiele wcześniej z niej wracam. Bo nagle zaczyna mieć znaczenie, o której z niej wyjdę. I jestem bardziej wypoczęta i taka lżejsza. Nie mówiąc już o tym, że zmniejszyłam swój  ślad węglowy, co w kontekście wykonywanej przeze mnie pracy, czyni mnie mniejszą hipokrytką.
Ktoś kiedyś powiedział, że samochód oznacza wolność. Ktoś inny, że owszem, bo wolność od gotówki. A ja sobie myślę, że w każdym z tych stwierdzeń jest zawarta jakaś prawda. I choć wiem, że z czasem znów wsiądę za kierownicę Lanosidła, to wciąż będę powtarzać za Andrzejem Majewskim, że O ludziach posiadających samochód nie powinno mówić się zmotoryzowani tylko skołowani. 
Dałam się skołować. Niemal zapomniałam, jak bardzo lubię zapach kolejowego podkładu i ten szum szyn, gdy pociąg zbliża się do peronu. Niemal zapomniałam, jak to fajnie jest po prostu iść z głową zadartą do góry. Jak to czasami miło zamienić jedno zdanie z nieznanym człowiekiem. Niemal zapomniałam, jakie to dobre uczucie oglądać świat zza szyby, łapać krajobrazy w tęczówkę oka i zachować w pamięci na własność, jak pamiątkę z podróży. Niemal zapomniałam, ile z takich wyłapanych kadrów, usłyszanych strzępek rozmów można utworzyć historii. Niemal zapomniałam, jak to fajnie jest być pasażerem. 

4 komentarze

  • lewkonia

    A ja to proszę pani mam fatalne połączenie:( I zawsze ciężką torbę z książkami 🙁 Ech, nie na mój kręgosłup autobusy raz na godzinę i raz dziennie PKP, ale piechotą bym chodziła chętnie, gdyby nie te naście kilometrów…
    Niemcy są wzorem skołowania. Mają nawet taki ulubiony Spruch: " Freie Fahrt für freie Bürger". No i my im zazdrościmy tej wolnej jazdy zwłaszcza na autobahnie, niestety.

  • tanya

    A ja tam całe życie biegam (czytaj: spaceruję) do szkółki i z niej. Czasem się trafi podwózka, zwłaszcza teraz, bo zaczęłam mieszkać, gdzie wszyscy mieszkają. Wiem, mam komfort pipidówki, w której wszędzie względnie blisko. Myślę, że w mieście jeździłabym miejską, bo zmiany pasów i inne zmiany biegów stresowałyby mnie wielce. Dziś jednak pomyślałam, że szkoda trochę, że nie jestem zmotoryzowana: wsiadłabym wtedy w auto i pojechała do kina, a tak zniechęciła mnie perspektywa czekania dwóch godzin na film i dwóch godzin po nim.
    P.S. Jak się czyta Munro?

  • Katie

    Jak mieszkałam na wsi i nie miałam prawa jazdy, to też żałowałam, że nie mam i też ze względu na kino. Z tego powodu przez pięć lat do kina poszłam z jakieś 3 razy.
    Munro czyta się dziwnie. Niby łatwo i przyjemnie. Niby pisze plastycznie i ciekawie, normalnie, bez nadęcia. A z drugiej strony czyta mi się ją beznamiętnie, bezrefleksyjnie. Wypadam myślami po kilku wersach, potem wracam i jakoś nie brak mi tych zgubionych słów. Może jeszcze nie dorosłam?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *