this is my december
To uczucie kiełkowało subtelnie. Krok po kroku z sympatii rosło w ukochanie. I pewnego dnia już było zupełnie jasne, że to nie wrzesień jest moim ulubionym miesiącem, a grudzień.
Może do grudnia dorasta się tak samo, jak do smaku musztardy i whiskey? A może znalazłam idealny przepis na mój grudzień? Może wtedy, gdy zrozumiałam, że nie porzucam rodzinnych tradycji, tylko ze swoją rodziną, tworzę własną, polubiłam ten ostatni w roku?
Bo mój grudzień to robienie i wypełnianie kalednarzy adwentowych (już dwóch) drobnymi podarkami i świątecznymi zadaniami. To jemioła w przedpokoju i suszone plastry pomarańczy. To żywa choinka (lub jak od dwóch lat gałązki z odzysku), ubierana o wiele wcześniej, niż w wigilię, jak to było w domu rodzinnym. To światełka porozwieszane po całym domu i wspólne pieczenie pierników (które już Mała Zo podkrada ze stołu). To świąteczne filmy oglądane co roku (Holiday i Love Actually nie znudzą mi się nigdy) i te nowe, o których zapomni się po godzinie (świąteczne produkcje Netflixa). To wieczory z gorącą czekoladą i krasnale w każdym pomieszczeniu. To nasze wspólne gniazdowanie, planszówki i układanie piosenek. Pakowanie w tajemnicy wybieranych z czułością prezentów i wolne dni spędzane w piżamach. Grzane wino, łyżwy i Bing Crosby.
W swoim ukochaniu świąt jestem jak galerie handlowe, które szybko stroją się w choinki i światełka. Z tą różnicą, że ja stroję się od wewnątrz. Grudzień to czas, w którym nabiera się pokory, dzieli tym co się ma i każdego dnia czuje coraz bardziej, że ma się naprawdę wiele.
Jeśli nie wszystko, czego tak naprawdę potrzeba.
Bo grudzień to też miesiąc kontrastów.
Zawsze powtarzam, i to się nie zmieni, że grudzień, to najcieplejszy miesiąc w roku. Ten, który smakuje czekoladą i pachnie czystymi kątami. Ten, w którym tak wielu o wiele łatwiej być dobrym i życzliwym człowiekiem.
W odległej galaktyce, w której spędzałam dzieciństwo, grudzień skrzył się lodowymi kwiatami, które wyrastały nocą na szybach i pachniał puchatym śniegiem. Był bitwą na śnieżki i wylizywaniem masy z makutry. Mokrymi rękawiczkami na sznurku i sankami aż do zmroku. Wyjadanymi z kubka w stokrotki wiśniami, które babcia wsadzała latem do słoików i papierowymi gwiazdami na choince. Zapachem pomarańczy raz do roku i zimnym ogniem, którego chciało się dotknąć, pomimo strachu. Pierwszą gwiazką, której wypatrywaliśmy całą bandą na kuchennych taboretach i tym zdziwieniem, że pod choinką już coś na nas czeka.
Moje córki znają już inny świat, a rzeczywistość nie raz i nie dwa będzie dla nich szorstka. Dlatego chcę, by moje grudnie były corocznym prezentem, na wspomnienie którego uśmiechną się do własnych dzieci, gdy będą tworzyć wspólne tradycje.
2 komentarze
paczucha
Też takie zimy pamiętam. Były już od grudnia. Dobrego Roku kochanie.
Katie
Właśnie wczoraj rozmawiałam z M-ką o tym, że kiedyś z powodu śniegu odwoływali lekcje, że śnieg leżał przez kilka miesięcy i codziennie chodziło się na sanki, a czasem i na łyżwy pojeździć pod blokiem. Ona na sanki wychodziła w czasie zimy kilka razy, a Mała Zo na sankach prawdopodobnie pojeździ jedynie w górach. Buziaki!