Bez kategorii

tyle z życia

W marcach chyba najbardziej lubię godzinę osiemnastą. 
I ten moment przejścia. 
Ten specyficzny zapach zmierzchu. 
Ten moment, gdy zbliżający się wieczór różowieje zawstydzony tym, że on już tu, a latarnie dopiero powoli się rozgrzewają. 
To godzinne niezgranie miejskiego oświetlenia ze zmiennością pór roku, gdy nie wiadomo, kto się spóźnił, a kto wystąpił przed szereg. 
Lubię ten moment, gdy wszystko wokół już otrząsnęło się z zimy, ale jeszcze nie okryło wiosną. Gdy jemioła w konarach gołych drzew drży jak pompon smukłej cheerleaderki. 
I to zdziwienie, gdy ni z tego, ni z owego, wierzby pchane podmuchem ciepłego wiatru szurają zielonymi sznurkami po ziemi, forsycja bije swą żółcią po oczach a białe i różowe kwiaty siedzą na gałęziach, jak gdyby nigdy nic i tylko pachną jak oszalałe.
Te wszystkie drzewa, które jesienią uznały produkcję chlorofilu za marnotrawstwo energii i zażółciły, zaczerwieniły się w tym postanowieniu, a potem opadły na zmęczone trawy, teraz odrastają przepełnione dobrą energią. Nowe źdźbła przebijają się przez grudy ciężkiej ziemi, wykorzystując tylko tyle energii ile im na to trzeba, tak by przez długie miesiące mogły cieszyć bose stopy biegające po nich, zakochane plecy rozłożone nad nimi, gilgotać piłkę turlającą się wzdłuż i wszerz.
Chciałabym tak dobrze zarządzać swoją energią, jak robią to rośliny. Bardzo. 
Myślę, że osiągnęłabym wtedy jakiś wyższy poziom wtajemniczenia, skoro w gruncie (!) rzeczy wszystko jest energią. 
Tłukłam mięso na kotlety i pomyślałam, że pieprzę.
Pieprzę chandry, złe nastroje, kłody pod nogami, wilcze doły, tory przeszkód i szkoły przetrwania. 
Pieprzę napięte grafiki i presje płynące ze wszystkich stron świata. 
Pieprzę stres i frustracje, zmęczenie i lenistwo. Niezdecydowanie i niedookreślenie. 
Pieprzę to, że nie mam czasu na czytanie książek, tańczenie w środku dnia na bosaka, słuchanie muzyki na podłodze i na tysiąc innych spraw, których tak bardzo mi brakuje, żeby czuć się po prostu dobrze. 
Myślę sobie, że dziś już jest wiosna, a w czwartek był Międzynarodowy Dzień Szczęścia i że jest fajnie. 
I pieprzę to, że obiektywnie wcale dobrze nie jest, bo mam tryliardy powodów do szczęścia, takich dużych i takich całkiem małych, cudownych, moich, najlepszych, niewidzialnych z innych perspektyw, które też pieprzę. 
Dlatego nie patrzę już na m-kowy, miesięczny szlaban na przedszkole, z powodu powracającej/niekończącej się infekcji na linii nos-ucho, jak na nie-wiadomo-jak-ciężki-problem, tylko jak na najfajniejszy dzień wagarowicza ever, który wyciśnie się do ostatniej kropli.   
I choć miesiąc temu na samą myśl łzy stawały mi w oczach, to z uśmiechem czytam ostatnie zdanie służbowego maila: see you in Utrecht, bo naprawdę wierzę, że wreszcie zrozumiem to, co mam na końcu języka.
M-ka witała się wczoraj z drzewem. Chciała pod nim postać trzymając mnie za rękę. Wąchała jego kwiaty, tuliła pień i powiedziała: no cześć, wiosno. 
I znów biorę przykład z mojej mądrej dziewczyny. 
Cześć, wiosno. Tyle z ciebie będę miała, ile dobrej energii ci dam. 
Jesteś w stanie tyle przyjąć?

12 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *